niedziela, 8 czerwca 2014

Leticia

Leticia mieszka w Campie dla emigrantów z jedną córką. Drugą oddała kilka miesięcy temu do City of hope pod opiekę Sióstr Salezjanek. O tym wydarzeniu pisałam wcześniej w poście: http://szczerahontas.blogspot.com/2014/01/misyjne-porzadki.html

W piątek po całym tygodniu pracy nareszcie udaje mi się dostać do campu. Wybierałyśmy się tam miesiącami- zawsze bezskutecznie.
Mijamy wysoki mur otoczony kolczastym drutem. Na początek rejestrujemy się w biurze i rozmawiamy z przełożonymi. Leticia mimo, że nie znała dokładnej godziny naszego przyjazdu cierpliwie czeka przy budynkach administracyjnych. Ubrała się w najlepsze ciuchy. Wygląda olśniewająco.

Po chwili przychodzi koordynatorka i mówi, że nie możemy wejść do domu Leticii. “Najlepiej będzie, jeśli odwiedziny odbędą się w biurze”-informuje. “Chcemy trochę prywatności”- myślę oburzona. Ostatecznie siadamy w cieniu pod drzewem.
Mieszkańcy Campu nie mogą podjąć się żadnej pracy. O każde wyjście na zewnątrz muszę prosić. O każdych odwiedzinach muszą informować. Dostają dokładnie odmierzoną porcję posiłku. Ich miesięczny limit to jedno mydło na osobę.

Po chwili rozmowy, Leticia mówi, żebyśmy się pospieszyły, a zobaczymy jej dom. Mijamy kolejną wysoką bramę z metalowymi prętami. Za nią pojawiają się 4 mieszkania. Wchodzimy do pierwszego po prawej stronie.
Jej dom to duży pokój. Wszystko zadbane i ułożone. Leticia chwali się nam swoim dorobkiem garnków, kubków i talerzy. Oznajmia, że jest tam szczęściarą, bo jej mieszkanie jest przestronne i ma łazienkę. Oglądając inne mieszkania zrozumiałyśmy co miała na myśli. Po krótkiej wizycie wracamy pod drzewo.

Przypomnę kilka faktów z życia bohaterki. Leticia jest Ruandyjką. Pochodzi z plemienia Tutsi. Podczas wojny domowej w latach dziewięćdziesiątych plemię Hutu zabiło całą jej rodzinę. Cztery lata temu zmarł Jej mąż. Po Jego śmierci uciekła z córkami do Zambii.

Leticia dzieli się kolejnymi faktami z życia. “Mój mąż nie miał wypadku. Był oficerem- zabili go!” Po zakończonej wojnie plemiona jeszcze długo mściły się na sobie nawzajem. Mąż Leticii stał się jedną z ofiar bójek.
“Krótko po morderstwie odwiedził nas Jego przyjaciel. Oznajmił mi, że muszę uciekać z córkami poza Ruandę, bo zabiją też nas. Ukradziono nam wcześniej paszporty, aby mieć pewność, że zostaniemy na miejscu. Nie miałam dużo czasu na zastanowienie. Spakowałam jedynie trochę pieniędzy, dyplom ukończenia studiów i dokumenty potwierdzające doświadczenie zawodowe. Levis pracował na straży granicznej. Pomógł nam przekroczyć granicę Ruandyjko- Tanzańską. Potem dzięki Jego znajomością bez żadnych dokumentów dostałyśmy się do Zambii.” Leticia przeciera oczy, które powolutku napełniają się łzami. Mimo wszystko jej twarz rozpromienia uśmiech.

“Po przyjeździe do Zambii dostałyśmy pomoc od kilku Sióstr zakonnych i Księży. Błąkaliśmy się z miejsca do miejsca. Wylądowaliśmy w jednym z lusackich campów. Byli tam też inny Ruandyjczycy- między innymi Hutu. Po kilku miesiącach, w nocy jeden z sąsiadów próbował mnie zabić. Po tym incydencie przenieśli nas tutaj. Teraz jesteśmy pod szczególną ochroną, tak jak trzy inne rodziny.”-wyznaje. Zastanawiam się jak to jest możliwe, żeby jeden człowiek zniósł tyle cierpienia. Leticia co chwilę dodaje jak bardzo jest wdzięczna Bogu za to co ma.

“Jestem szczęściarą! Mam gdzie mieszkać. Mój dom jest duży. Moje córki jako jedne z nielicznych tutaj chodzą do szkoły. Obie zajmują pierwsze pozycje pod względem nauki w klasach.”-wyznaję z coraz większym uśmiechem na twarzy. Teraz to moje oczy zalewają się łzami wzruszenia.

“Podczas mojej trudnej drogi spotkałam niesamowitych ludzi. Dostałam Siostrę Ryszardę, Księdza Krzysztof, dostałam Was.
Teraz czekam na nowe mieszkanie. Jak je dostanę będę daleko poza Afryką. Może w Kanadzie, może w Belgii, może w Anglii. Jak myślicie gdzie będziecie mnie odwiedzać kolejnym razem?” pełna wiary pyta Leticia.

Ja także wierzę, że jedno z naszych spotkań odbędzie się w innych okolicznościach. Proszę Tatę, aby tak było. Może chcesz się dołączyć?:)

Leticia podczas jednego spotkania uczy mnie więcej niż konferencje kształconych ludzi. Leticia jest jednym z najpiękniejszych świadków Jezusa jakich w życiu spotkałam. Skąd bierze siły?
Raz widziałam ją w Kościele wpatrzoną w tabernakulum. Mimo, że nie widziała nas długi czas nawet nie drgnęła na nasz widok. Skupiona kontynuowała swoją rozmowę z Bogiem.

niedziela, 25 maja 2014

Czystki

Będąc w Polsce skrupulatnie segregowałam moje znajomości i przyjaźnie.
Na ścianie powiesiłam półki. Na drewnianych deskach zawsze trzymałam porządek. Żadnego kurzu, żadnych zbędnych rzeczy. Pod nimi postawiłam śmietnik. Według stworzonej wcześniej hierarchii układałam napotykanych ludzi.

Marta jest zawsze uśmiechnięta. Żartuje ze mną od pierwszego spotkania. Po krótkim czasie dowiaduję się, że bardzo kocha Jezusa. No i nie boi się szaleństw! “Taaakk! To jest to!”- Marta szybko ląduję na najwyższej półce.

Krystian jest w porządku. Zawsze pomocny, chętny do rozmowy. Tylko nasze poczucia humorów się nie dogadują. “Ok..zostańmy znajomymi, tylko nie zawracaj mi głowy zbyt często!”. Krystian ląduje na ostatniej półce od dołu.

Co z Klaudią? Nie znam Jej dobrze, ale już sam dźwięk Jej głosu doprowadza mnie do szału. Jak siada koło mnie w pracy to szybko w słuchawkach dudni muzyka. “Nie ma szans! My to się nie polubimy!”. Klaudia wyrzucam do śmietnika pod półkami.

“Czas ogranicza. Nie będę spędzała go z ludźmi, którzy nie mają mi nic do zaoferowania. Chcę brać! Chcę cieszyć się spotkaniem z Martą, a nie umartwiać tym z Krystianem.”-myślałam.
“Przecież nie wszystkich muszę lubić. ” -powtarzałam jak mantrę, żeby się usprawiedliwić.

Pan Bóg dał mi Zambię. Trafiłam do wspólnoty, której nigdy bym sama nie wybrała.

Dostałam sześć Sióstr zakonnych, które nie zawsze są święte. Dostałam kilkunastu wolontariuszy. Z niektórymi początkowo starczało mi 15 minut dziennie. Po tym czasie musiałam odpoczywać. Dostałam zambijskich nauczycieli. Wielu potrafiło mnie zezłościć jednym zdaniem. Dostałam przeróżnych Polskich misjonarzy. Gdybym niektórych z Nich spotkała w Polsce uciekłabym jak najdalej.

Mieszkając za wielkim murem nie mogę przebierać. Codziennie spotykam te same osoby. Nie da się schować, nie da się unikać. Jestem biała- widać mnie z daleka.

Wcześniej szybciutko zrobiłabym czystki z “niepotrzebnym balastem”. Teraz “niepotrzebny balast” robi czystki we mnie.
To właśnie od tych ludzi uczę się najwięcej o sobie. To Oni uczą mnie pokory i miłości. To Oni uczą mnie jak ciężko pracować. To z Nimi spędzam chętnie czas.

Pan Bóg nie robi pomyłek! Kiedy stawia kogoś na naszej drodze robi to w jakimś celu.
Jezu daj mi Twoje oczy, abym umiała patrzeć na każdego z równą miłością..

piątek, 9 maja 2014

Pociąg do raju

We wtorek 22 kwietnia wsiadam do pociągu. Mamy zadziwiająco małe, bo godzinne opóźnienie. Towarzyszą mi piątka polskich wolontariuszy, Czeszka i Zambijczyk. Przede nami trasa Kapiri Mposhi (Zambia)-Dar es Salaam (Tanzania). Za dwa dni powinniśmy być na miejscu!

Bilety udało mi się kupić dzień wcześniej. Wymagało to wielu prób. Dziś dowiedziałam się, że po stronie Tanzanii pociąg nie ma szansy na przejazd. To mnie nie martwi! Nie oczekuję zbyt dużo i mam dobrą ekipę. Podróżowanie jedyną zambijską linią kolejową nie może być nudne!

Zadziwia nas europejski standard afrykańskiego pociągu. Po jazdach w tutejszych busach i licznych ostrzeżeniach ludzi myślałam, że będziemy siedzieć na sobie nawzajem.

W Zambii wagony przemykają jakby ktoś tory posmarował margaryną. Żadnych dłuższych zatrzymań, żadnych spowolnień. W nocy zajmujemy swoje wygodne łóżeczka. Rano słońce wkrada się przez okno i budzi nas promieniami.

Jest środa 23 kwietnia, pora lunchu. Zatrzymujemy się na granicy. Po sprawdzeniu paszportów i wprowadzeniu stempli ruszamy dalej!
Z przekroczeniem granicy czuję się jakbym była w innym świecie. Płaska Zambia zamienia się w w górzystą Tanzanię. Wykładam głowę za okno i zamieram tak na kilkanaście minut.
Wioski, domki, klimat, ludzie, język- wszystko jest inne!
Pociąg znacznie zmniejszył prędkość. Nieraz myślę, że to specjalnie, żebym mogła cieszyć się widokami. Olbrzymie, zielone (każdym odcieniem zieleni) góry z każdej strony. Z nich wylewają się strumienie wody tworząc wielkie wodospady. Pośród buszu co chwilę przemykają małe wioseczki. W każdej po kilka lepianek otoczonych palmami. Wszystko jak z obrazka.

W pociągu coraz częściej słyszę tanzańskie pozdrowienie “jambo”. Robi się coraz goręcej. Pot spływa z każdej części mojego ciała. Marzę o zimnym prysznicu.

Zatrzymujemy się na stacji Kisaki. Mija dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut. My nadal stoimy w tym samym miejscu. Po wagonach zaczynają rozchodzić się pytania “Co się dzieje?”
“Był wypadek 100 km dalej. Lokomotywa pojechała sprawdzić sytuację. Na miejscu nie ma zasięgu. Nie ma kontaktu z maszynistą, więc nie wiemy co się dzieje.”- oznajmia mężczyzna z obsługi pociągu.

Na zewnątrz robi się ciemno. W pociągu zgasili światło. Pozamykali wszystkie toalety. Przedział chłopaków zajęli nowi pasażerowie, których zdecydowanie nie da się wygonić. W najbardziej upalną noc w moim życiu śpimy w ósemkę w jednym przedziale.

Budzę się nad ranem obok Oli. Zastanawiam się czyim potem płynę: swoim, czy Jej?
Słońce dodaje temperatury w wagonie. Pociąg nie jedzie. Przecieram oczy i dostrzegam, że nadal stoimy w tym samym miejscu. Dopiero teraz widzę piękno w okół. Mała wioseczka, a wkoło niej wielkie zielone góry.
Życie pasażerów rozkwita poza pociągiem. Przy torach miejscowe kobiety rozstawiły stoiska z jedzeniem. Owoce, napoje, racuchy i naleśniki kuszą wyglądem.

Wychodzę na zewnątrz i dostrzegam gromadkę dzieci pod wagonami. Bawią się wodą z pociągu. Jesteśmy uratowani- myślę. Po chwili biorę “prysznic” z ogromnego baniaka pod wagonem.

Rozglądam się po okolicy. Wokół pociągu zbiera się mnóstwo dzieci. Żadne nie mówi po angielsku.
Czas na zabawę-myślę! Układam okrąg z maluchów. Tańczymy, śpiewamy, pląsamy i wyliczamy. Ciężko stwierdzić kto się lepiej bawi-ja, czy one.
Na koniec masowe malowanie paznokci. Siadam w cieniu, na torach pod wagonem. Dwadzieścia małych rączek kładzie się na moich kolanach. Wśród nich większość to chłopcy. Chcę im wytłumaczyć, że ta przyjemność to dla dziewczyn, ale język mi nie pozwala. Nieistotne! Zielony, niebieski, żółty i różowy- wszystkie kolory lądują na malutkich paznokietkach.
Radości nie widać końca.

Zbliża się pora obiadowa, a my dalej stoimy. Ola woła z okna “Patrycja, chodź szybko do przedziału”. Ku mojemu zdziwieniu Pan z obsługi pociągu rozdaje pieniądze na wodę. Dla każdego po 2500 shilingów (5 zł). “Jesteśmy uziemieni na kilka dni”- myślę. Jeśli w Afryce rekompensują Ci- wiedz, że coś się dzieje.

Czas wyruszyć na wioskę w poszukiwaniu busa. Zabieram Mukukę (który jako jedyny trochę mówi w suahili) i Justynę. Po 1000 metrach dostrzegamy centrum. Na niedługiej uliczce po lewej i prawej stronie rozciągają się stragany. Wszędzie kolorowo od owoców i warzyw. Po okolicy spacerują Masajowie. Ubrani w materiał specyficznie owinięty wokół ciała wyglądają jak z okładki n=National Geographic. Wszędzie muzułmańskie kobiety ukrywające swoje piękno pod chustami. Widok tak inny od zambijskiego.

Na uliczce stoi tylko jeden bus. “To musi być nasz” stwierdzamy jednoznacznie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że przejazd jest dla nas za drogi. Poza tym bus odjedzie jak się zapełni, najszybciej jutro rano. Wracamy do pociągu z nadzieją, że nie spędzimy wakacji w przedziale.

Co chwilę słyszę “Pociąg odjeżdża o 17:00” albo “Lokomotywa już jedzie, niedługo ruszamy”. Mówili już to ze 100 razy podczas “postoju”. Nie wierzę im.

Chwilę po powrocie przy pociągu robi się głośniej. Ludzie gwiżdżą i krzyczą. Wagony się zapełniają. Czy jedziemy do Dar es Salaam??
Podjeżdża lokomotywa. Skaczę i tańczę ze szczęścia. Pół godziny później pociąg porusza się po raz pierwszy od 24 godzin.

Po 1,5 dnia opóźniania wyczerpani dojeżdżamy do stolicy Tanzanii.
To była zdecydowanie najlepsza podróż pociągiem w moim życiu!

wtorek, 6 maja 2014

Angel Davidson

Godzina piąta-budzik rozbrzmiewa po całym mieszkaniu. Bez grymasu i leżakowania (typowego dla mnie) wstaję z łóżka.
Jedziemy na wakacje!
Szybki prysznic i pakowanie ostatnich rzeczy. Chwilę potem z Aga i Silvie wychodzimy z City of hope. Od pierwszego momentu stwierdzam, że mamy za dużo bagażu. Wyruszamy w stronę busa. Zza pleców dociera do nas "Dajcie torbę, pomogę Wam". Przecieram oczy ze zdziwienia. Zambijczycy nie wychodzą z takimi propozycjami!
Tym szybciej oddaję największy bagaż w stronę zaskakującego nieznajomego.

Okazuję się, że Davidson (już znamy jego imię) jedzie w tym samym kierunku. Busy przeładowane przemykają jeden po drogim. Nic nie daje wymachiwanie rękoma i podskakiwanie. Wszystko przepełnione, a nas jest za dużo.

“Weźmy taksówkę, nie będzie dużo drożej” zapewnia nowy kolega. Nie wygląda na jednego z wielu, który chciałby wykorzystać “bogatych muzungu” na darmowy przejazd. Nie mamy lepszego wyjścia, ufamy nieznajomemu.
Po minucie zatrzymuję się taksówkarz, który po krótkiej rozmowie ze rodakiem podaję cenę niemalże taką samą jak za bus. Przywilej nie dla białego w tym kraju! Zadowolone wskakujemy po raz pierwszy do zambijskiej taksówki.

Towarzyszy nam wakacyjny humor. Na twarzy każdej z nas widnieje olbrzymi banan.
Agnieszka przeszukuje portfel, żeby dać każdej z nas bilety na busa, które przechowywała.
- nie mam ich!- wykrzykuje zdenerwowana
-masz, masz... Sprawdź dokładnie, zapewniam Ją.
Biletów nie ma!
Zatrzymujemy samochód. Wyskakujemy i jeszcze raz przeszukujemy Agi torebkę.
Biletów nie ma!
Davidson oznajmia “Nie zostawię Was, dopóki nie będziecie siedzieć w busie”. Zaraz po tym bierze Agnieszkę pod rękę i rusza na drugą stronę ulicy. “Wracamy do City of hope. Musisz znaleźć bilety!”- wyjaśnia krótko.
Silvie jedzie na bus station, żeby zatrzymać autobus. Ja zostaję tam gdzie mnie zostawili. Czekam na Agnieszkę i nowego kolegę.

Minuty uciekają zdecydowanie za szybko. Co chwilę spoglądam na zegarek. Oceniam czy jeszcze mamy szanse wyruszyć na Zanzibar dziś. Może trzeba będzie czekać na kolejny pociąg kilka dni. Nikt nie dzwoni, żadnych wiadomości.

Po dwudziestu minutach wybijam numer do Agnieszki. Łamiącym się głosem mówi, że biletów nie ma.
“Wsiadaj w taksówkę i nie zapomnij mnie zabrać po drodze. Może uda się coś załatwić na bus station!”-wykrzykuję.

Po jakimś czasie podjeżdża samochód. W nim Agnieszka i Davidson, całkiem porządnie spóźnionym do pracy uśmiechają się zza szyby.
“Jedziemy na stację, porozmawiam z nimi, wszystko załatwię” oznajmia nowy znajomy.
Spoglądamy z Agą na siebie wymownie. “Dostałyśmy Anioła!” wykrzykujemy radośnie.

W trakcie drogi dzwoni Silvie. “Udało się! Pamiętali, że wczoraj kupowałyśmy bilety! Spieszcie się, bo wszyscy na Was czekają!” Kamień spada mi z serca..ale tylko na chwilę.

-Dziewczyny, musimy jechać do Tazary (miejsca, gdzie sprzedają bilety na pociąg), stwierdza nerwowo Davidson.
-po co? Nie możemy! Cały autobus na nas czeka!
-wczoraj przeczytałam w gazecie, że pociąg nie jedzie. Po stronie Tanzanii jest problem z torami.
-nie ważne, do Kapiri (miejsca odjazdu pociągu) i tak jedziemy. Tam czekają na nas nasi znajomi. Najwyżej będziemy mieć wspólne wakacje w Zambii. Możemy też razem poczekać do piątku na kolejny pociąg. Odpowiadam gotowa na każde z tych rozwiązań.
-ok, odprowadzę Was na busa i pójdę do Tazary dowiedzieć się o pociąg, Anioł nie poddaje się.

Biegniemy przez lusackie skróty. Upragniona stacja autobusowa pojawią się przed oczyma. Wśród dziesiątek busów wyszukujemy nasz. Wbiegamy do środka.
Anioł Davidson czeka na zewnątrz. Dotrzymuje obietnicy! Nie zostawia nas do momentu, aż słyszy warkot silnika.
Chwilę potem odbieram telefon.
“Patrycja, jestem w Tazarze. Pociąg rusza bez żadnych opóźnień. Bezpiecznej podróży!”
Oddycham z ulgą nie wiedząc co nas czeka dalej.
Witaj przygodo! Wakacji dzień pierwszy.

C.D.N.

Tylko anioły do mnie wysyłaj
piękne pierzaste i zadbane
Niech latają ponade mną
jak złotoskrzydłe motyle...

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Szczęśliwa szczęściara

Pod każdą relację, pod większością listów, pod postami podpisywałam się “Najszczęśliwsza Patrycja”.
Gdyby słońce i wiatr wysuszały zęby, moje już dawno byłoby pokruszone. Rzadko kiedy uśmiech schodzi mi z twarzy. Często mam momenty kiedy czuję się pijana radością. Jedyne na co mam wtedy ochotę to uwielbiać Tatę za piękno, które mi daje. Tańczę wtedy, lub śpiewam. Nieraz odchylam głowę w stronę nieba i cieszę się jak małe dziecko. Uwielbiam te momenty!

Po kilku godzinach chodzenia po mieście weszłam do katolickiej księgarni. Wybrałam dwie kartki z afrykańskim wzorem i podeszłam do kasy. Zza lady wyłoniła się piękna twarz młodej ekspedientki.
-Dzień dobry, jak się masz? Pyta z wielkim uśmiechem
-dobrze, a Ty?
-u mnie wszystko w porządku. Skąd pochodzisz? Zadaje kolejne pytanie
-z Polski, odpowiadam dumnie.
-Musonda!! Pozdrów koleżankę po polsku!! Krzyczy
Nagle zza rogu wyłania się Zambijczyk, który woła “Ścięść Bozie!”. Kąciki moich ust podnoszą się do góry i odpowiadam “Szczęść Boże”.
Zaraz potem od wesołego sprzedawcy dowiaduje się po polsku, że “rzodkiewki tutaj nie sprzedają”

Zamieniam z Nim kilka zdań i wracam do sprzedawczyni, które pakuje moje pocztówki.
-jak masz na imię, kontynuuje wywiad
-Patrycja, a Ty?
-Jestem Melinda- wyciąga do mnie rękę. Masz już jakieś zambijskie imię?- pyta.
-już kilka miesięcy czekam na jakieś! odpowiadam podekscytowana.
-ok, więc zostaniesz Chimwemwe!odpowiada po chwili zastanowienia.

Chimwemwe w języku chiwa znaczy szczęście, radość. Lepszego imienia wybrać nie mogła.
W Afryce znaczenie imion jest bardzo ważne. Dzieci dostają je zgodnie z tym w jakich okolicznościach przyszły na świat. Zambijczycy co chwilę pytają “Co znaczy Twoje imię?”.

Po zakupach Melinda pozdrawia mnie serdecznie i mówi, że mam się czuć tu jak w domu.

Wychodzą z księgarni jeszcze szczęśliwsza, jako Chimwemwe Szczeradłowska.

niedziela, 30 marca 2014

Potrzebne wsparcie!

Ostatnio widzę więcej. Dowiaduje się o przeszłości dzieci. Słyszę o aferach seksualnych. Jestem tutaj ponad 7 miesięcy i widzę, że niewiele mogę dać oprócz modlitwy.

Mała Rosmery modli się różańcem. Siedzi na ziemi z wyprostowanymi nóżkami. W okół pięćdziesiąt innych dziewczynek z GART-u, wolontariusze, matki i Siostry zakonne powtarzają kolejne “Hail Mary”.
Moją uwagę kolejny raz przykuwają nogi Rosi. Chudziutkie czarne patyki całe w dziurach i bliznach. Jedne rany się goją, a drugie ociekają ropą. Jej układ odpornościowy zniszczony przez AIDS nie radzi sobie z bakteriami. Niewiele osób wie o Jej chorobie. Ja wymawiam słowa modlitwy z myślą o młodszej siostrze.

Katrin jest jedną z bliższych mi dziewczynek. To Ona jako pierwsza zwierzała mi się z relacji z chłopakiem. Z nią dużo się śmieję, żartuję, rozmawiam. Jej poświęcam najwięcej czasu na study time. Ostatnio dowiedziałam się jak trafiła do City of hope. Ojciec wykorzystywał Ją seksualnie długi czas. Matka nic o tym nie wiedziała. Raz przyłapała Ojca jak gwałcił małą Katrin. Chcąc Ją chronić oddała dziecko do City of hope.

Maxwell jest strasznym łobuziakiem, ale dobry z Niego chłopiec. zawsze pomoże jak czegoś potrzebuję. Ma 11 lat. Ostatnio przyszedł do szkoły z Ojcem. Był bardzo smutny. Kilka dni później zapytałam Go czemu się nie uśmiechnął. Powiedział, że bolała go głowa, dlatego nie przychodził ostatnio do szkoły.
Kiedy Go pytałam znałam prawdę. Znaleziono Go z pięcioletnią dziewczynką z pierwszej klasy w łazience dla chłopców. Sytuacja w jakiej się znajdowali była dość jednoznaczna.

Marry jako piąta dziś przychodzi do kliniki z bólem brzucha. Jako kolejna na pytanie “Jadłaś śniadanie?” odpowiada “nie”. Po niej jeszcze kilka maluchów przychodzi do mnie z tym samym problemem.

Niektóre dzieci dorastają w domach, w których jest tylko jedno pomieszczenie. Mama, tata i maluchy śpią w jednym pokoju . Tam też dzieje się wszystko, a dzieci patrzą..
Niektóre zaraz po urodzeniu zaczynają walkę z HIV. Inne zostają krzywdzone przez matkę, czy ojca tak, że nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Jeszcze inne doświadczają każdego dnia głodu. Niektórym towarzyszą wszystkie te rzeczy na raz.

Co ja mogę im dać?
Lekcje matematyki, leki w klinice, tańce i śpiewy, a nawet rozmowy i przytulenie-to wszystko marność. To chwilowe znieczulacze, które nie dadzą pełni pokoju. Nie dadzą pełni wybaczenia. Nie dadzą pełni szczęścia.
Jest tylko jeden Lekarz, który może sobie z tym poradzić. Jest Jezus Chrystus.
My to tylko drobne narzędzia, którymi chce się posługiwać.

Nie piszę tego, żebyście wzdychali nad biednymi murzynkami. Nie piszę tego, żebyście uronili łzę. Piszę, bo potrzebne jest wsparcie! Nie potrzebne są materiały szkolne, ubranka, czy pieniądze! Każda z moich pięćdziesięciu księżniczek potrzebuje modlitwy. Dzieci ze szkoły potrzebują modlitwy. Rodziny potrzebują modlitwy. Ja potrzebuję, żebyście się za mnie modlili!

Imiona dzieci zostały zmienione.

sobota, 22 marca 2014

Zambijskie serce

Siedzę z Agnieszką, Gosią i Judytką (wolontariuszkami z Mansy) w domu. Spotkanie po kilku miesiącach przynosi dużo radości. Brzuchy bolą nas ze śmiechu.
- Ksiądz Roman wysłał daty powrotów!- wykrzykuje Gosia.
Każda z nas pospiesznie sprawdza maila.
Znałam przybliżony termin wylotu. Mimo to 12-tego lipca brzmi jak wyrok.
Siedzimy kilka minut w ciszy. Ściska mnie w żołądku jakby ktoś na niego nadepnął. W głowie przeskakują wspomnienia z Afryki.
-Jeszcze tylko cztery miesiące!- wykrzykuję
-Przecież dopiero co przyjechałyśmy, potwierdza Agnieszka.

Nigdzie czas nie pędził mi tak jak tutaj. Zaczynam nowy tydzień w poniedziałek i nim się obejrzę już jest piątek. Godziny, dni, miesiące, wszystko przemija w zawrotnym tempie.

O dacie powrotu powiedziałam dziewczynkom z sierocińca. Nie wiedzą ile to cztery miesiące. Co chwilę jakiś z młodszych aniołków pyta "wyjeżdżasz jutro?".

Czy będzie mi trudno zostawić Afrykę?
Podejrzewam, że trudniej, niż jestem sobie w stanie wyobrazić. W City of hope spędziłam najpiękniejsze 7 miesięcy w moim życiu. Mam tutaj 50 sióstr, które będą cały czas w moim sercu.

Po tym czasie spędzony na afrykańskiej ziemi wiem jedno. Nie chcę robić nic bez Jezusa! Moja misja jest tak piękna, dlatego, że przechodzą przez nią trzymając Go pod ramię.

Pisałam, że zostałam wynajęta na rok przez Szefa. On zdecydowanie wie co jest dla mnie najlepsze.
Nasza współpraca się nie kończy! Misja była początkiem, a po niej dalej wynajmuję się dla najlepszej Firmy na świecie.

Zostawię w Afryce kawałek mojego serce. Wiecie co jest najlepsze? Pan Jezus robi tak, że jeśli kawałek serca oddajesz On powiększa Twoje! Wierzę, że po powrocie moje serce będzie większe. Wierzę, że będzie kochało piękniej.

niedziela, 16 marca 2014

dumna Polka

W Zambii przeżyłam trzy polskie Msze. Za każdym razem, kiedy Ksiądz zaczynał “W imię Ojca, Syna...” wielki uśmiech pojawiał mi się na twarzy. Język Polski jest niesamowity!. Dla niektórych to syczenie i świszczenie. Dla mnie piękne, nikomu oprócz nas-Polaków nie znane dźwięki.

Nigdy nie wyjeżdżałam na długo z kraju. Nigdy nie tęskniłam za polską Mszą, za polskim powitaniem w sklepie. Nie tęskniłam, dopóki nie wyjechałam do Afryki.

Ostatnio obejrzałam na facebook’u film “Poland is beautiful”. Oglądałam piękne widoki i w myślach zmieniałam miejsca, które tak dobrze mi się kojarzą.
Na początku spacerowałam po Bieszczadach i podziwiałam ogrom zieleni. Potem przejazd motorówką “na stopa” przez Solinę. Szybka zmiana miejsca i już rzucam się śnieżkami z Martą i Maćkiem u podnóża Tatr. Chwilę później siedziałam na łebskiej plaży i wpatrywałam się w zachód słońca nad Bałtykiem. Po zachodzie wyjście nocą na wydmy w Parku Słowińskiego. Tam czekałam cierpliwie na wschód. Na koniec spacerowałam po starówce w pięknym Gdańsku.

Nigdy nie zachwycała mnie architektura. Wzdychałam na widok kwiatka, drzewa, czy ptaka, ale budynki??
Nie zachwycała mnie dopóki nie zobaczyłam Lusaki. Nie ma tutaj ani jednego dzieła architektury. Wszystko jest podrapane, brudne i obskurne. Sklepy to zazwyczaj zlepki tektury. Wszędzie góry śmieci. Jedyne co zdobi to miasto, to kobiety w kolorowych chitengach z koszami owoców na głowie.

W ostatni weekend mieliśmy spotkanie wolontariuszy salezjańskich. Piętnastu młodych z Australii, Am. Południowej, Am. Północnej i Europy spotkało się w Afryce.
Każdy miał przedstawić kawałek swojej kultury.
Po pierwsze hymn narodowy. Serce bolało kiedy młodzież śpiewała swoje hymny z kartki tańcząc przy tym. Zaraz potem stawali na baczność i śpiewali hymn Malawi, czy Zambii.
Po spotkaniu usłyszałam od Niemki “Patrycja niesamowite jest to jacy zakorzenieni w kulturze jesteście. Wasz taniec, wasze śpiewy- to było niesamowite!”

Piękno i bogactwo Polski dostrzegłam po 7 miesiącach w Zambii. No cóż....niektórym potrzeba czasu i doświadczeń. Dziękuję Bogu, że dał mi czas i odpowiednie przeżycia, abym mogła zakochać się w mojej Polsce!

wtorek, 4 marca 2014

Mój Kościół

Mój rodzinny dom znajduje się dwie minuty od Kościoła. Z rówieśnikami spędziłam tam dużą część mojego dzieciństwa. Plac wokół czternastowiecznego, gotyckiego zabytku był miejscem moich zabaw. Asfalt przy świątyni był najlepszy do jazdy na rolkach. Zakamarki, których nikt nie znał były najlepsze do zabawy w chowanego. Nikt nas nie wyganiał dopóki nie byliśmy za głośno. Do tego schorowany Ojciec Kazimierz z pierwszego piętra klasztoru zrzucał czekoladowe cukierki.

W niedzielę przy ołtarzu, blisko Pana Jezusa śpiewałam wraz ze scholką podczas Mszy.
Nie pamiętam jaka była moja relacja z Panem Jezusem. Nie wiem, czy w ogóle była. Wiem jednak, że Kościół-świątynia był moim domem. Czułam się bezpiecznie u Taty. On natomiast przygotowywał mnie Tam na naszą relację.

Po moim pierwszym nawróceniu odkryłam Kościół jako wspólnotę. Zobaczyłam wtedy, że mam dużo braci i sióstr. Niektórzy pewni siebie, uśmiechnięci, mądrzy, piękni, zachwycający. Inni poranieni, zepsuci, niepewni, szukający pomocy. Starzy, młodzi, w szpilkach, czy z dredami. Rodziny się nie wybiera...
Nad nami nasz kochany Tata. Ten Kościół nazywany przez wielu “martwym” stał się atrakcyjnym miejscem dla młodej, rozrywkowej dziewczyny. W dodatku tam zaczęła się najlepsza impreza jaką przeżyłam dotychczas- ŻYCIE!

Doleciałam do Afryki w sobotę o 23:00. W niedzielę o 7:30 siedziałam w Kościelnej ławce. To była moja pierwsza afrykańska Msza. Zamiast się skupić na Jezusie obserwowałam moje czarne, roztańczone i rozśpiewane rodzeństwo. Po Mszy dostałam kilka serdecznych uścisków. Dla mnie były jak “Witaj w domu Patrycja!”. Tak właśnie się czułam.
Podczas kolejnej Eucharystii mama małego Jospepha śpiewała w chórze. Joseph szybko się znudził i zdecydowanie chciał zmienić miejsce. Nie potrafił jeszcze dobrze chodzić, więc nie mógł uciec. Wiercił się i kręcił, aż go “wujek” siedzący obok wziął na ręce. Zdecydowanie było Mu tam dobrze. Joseph zmieniał ławki przechodząc z rąk do rąk “ciotek” i “wujków” po całym Kościele.

Podczas moich prawie siedmiu miesięcy w Zambii dostałam na facebook’u więcej wiadomości niż przez całe moje życie. Większość z nich to zapewnienia moich braci i sióstr o modlitwie.

Kościół jest dobry. Kościół jest Jezusa, więc musi być dobry.
Szatan nie lubi Kościoła. Wścieka się zawsze, gdy dobro się dzieje. Wścieka się, gdy młody chłopak zostaje wyświęcony na Księdza. Wścieka się, gdy się nawracasz. Wścieka się na moich braci i siostry, którzy się modlą. Wścieka się teraz na mnie, że piszę prawdę o nim. On prawdy nie cierpi.
Zawsze próbuje mącić. Uderza z całą swoją mocą w Księży, uderza w Ciebie i uderza we mnie.

Szatan jest cwany. Ja sobie z nim nie radzę, Ty zapewne też. Najlepsze jest to, że Ktoś to robi za nas. Wystarczy się tylko za Nim ustawić. On jak najpotężniejszy bodyguard odpędza wszystkie ataki. No i Kościół, który się modli.Modli się za Ciebie i za mnie. Modli się o to, żebyśmy mieli siły schować się za Jezusem. Niesamowite prawda?

środa, 26 lutego 2014

Co wybieramy?

“Jesteśmy z Ciebie dumni”, “Jesteś niesamowita”, “Tak bardzo Cię podziwiam!”- często słyszę od ludzi. Po wiadomości z taką treścią nieraz czerwienieje ze wstydu. Zastanawiam się “dlaczego?”

Codziennie toczę walkę.
Idę na Mszę. Myśli wędrują po całej kuli ziemskiej. Skupiają się na wszystkim, tylko nie na Ołtarzu. Nieraz próbuje je ściągać do kaplicy u Sióstr, a nieraz pozwalam im uciec.

Idę do szkoły. Mam dwie opcje. Mogę próbować być twarda. Mogę każdą kropelkę siły skupić na zaprowadzeniu porządku w klasie z prawie pięćdziesięciorgiem dzieci. Sprawia to, że po kilku godzinach wychodzę wyczerpana.
Mogę też usiąść w rogu i czytać książkę. Zostawić tę pracę nauczycielce. Przy okazji nie być dla dzieci “złą Patrycją”, która krzyczy i karze.

Idę do kliniki. Grupka dzieci- udawaczy przychodzi każdego dnia z innym symptomem. Kolejka do kliniki rośnie. Niektórzy są naprawdę potrzebujący. Co zrobić z udawaczami- dziećmi szukającymi uwagi? Przyjmuję ich z uśmiechem, wydaję witaminkę i przytulam? Może jednak wykrzykuję, że wiem że udają i odsyłam je na lekcje?

Po obiedzie zajęcia z dziewczynkami. Mama(opiekunka dziewczynek) komunikuje “Wszystko zależy od Ciebie, dzieci nie muszą mieć dziś programu”. Co robię? Idę zająć się moimi młodszymi siostrami, czy ruszam na kawę do domu?

Nauczyciel Mwemba wkurza mnie niemiłosiernie. Modlę się za Niego i mówię Mu, że nie podoba mi się Jego zachowanie? Czy może idę do Agnieszki i z Nią dzielę się opinią na ten temat?

Idę na studytime. Moureen dziesiąty raz nie rozumie jak tłumaczę Jej matematykę. Mam siłę, żeby tłumaczyć Jej jedenasty raz? Czy zostawiam Ją z nierozwiązanym zadaniem?

Raz wygrywam, raz przegrywam.

Czy Ty nie masz tak samo? Czy w pracy, szkole, w rodzinie, w przyjaźni nie wybierasz?
Mnie od Ciebie różni tylko to, że 10 sierpnia wsiadłam do samolotu Warszawa-Amsterdam-Lusaka.
Módlmy się za siebie nawzajem, żebyśmy zawsze umieli wybierać dobro.

niedziela, 16 lutego 2014

Pół roku w Zambii

W tym tygodniu minęło moje sześć miesięcy mojej misji. Codziennie żyję tak samo.
Msza, szkoła, klinika, zajęcia z dziewczynkami, różaniec, studytime, chwila na internet i spać. Mój dom to 13 hektarów ziemi otoczonych wysokim murem.
Jedynie w weekendy opuszczam placówkę.

Znajomi pytają mnie “Miałaś ostatnio jakieś przygody?”, “Co ciekawego się wydarzyło?”.
Zawsze wydaje mi się, że moje odpowiedzi nie będą zadowalające. Nic, co mogłoby być interesujące dla nich się nie wydarzyło!

Jestem “powsinogą”. Nigdy nie umiałam usiedzieć w jednym miejscu. Tutaj siedzę już pół roku. Nieraz słyszę “współczuję Ci tej misji”, “na serio o 21 musicie być już w swoim domku?”, “Strasznie tu nudno!”

A ja przeżywam najpiękniejszy czas w swoim życiu. Uczę się cieszyć z danej chwili, z tego co mam.
Najszczęśliwszą czyni mnie Msza Święta. Szczególnie ta we wspólnocie. Cała olbrzymia rodzina zbiera się wtedy wokół ołtarza, żeby wychwalać Naszego Tatę. Śpiewy są takie głośne, że gdybyście się wsłuchali to pewnie doszłyby do Waszych uszu w Polsce. Całe ciało tańczy, a serce podskakuje radośnie w rytm bębnów.

Każdego ranka wstaję rano i uśmiecham się szeroko. Szczególnie kiedy pomarańczowe słońce krzyczy mi przez okno “wstawaj! Nowy dzień!”.

Szczerzę się, kiedy spotkam po drodze ze szkoły pierwszoklasistów.
Przybiega do mnie gromadka dzieci. Każde po kolei przytula się na powitanie. Moje ręce dopada kilkanaście malutkich, czarnych łapek. Chwytają mnie tak, że od dłoni do przedramienia ciężko jest dostrzec białą skórę.“Idziemy Cię odprowadzić do kliniki Patrycja” ogłaszają. Dochodzimy do okrągłego starego domku. Maluchy ustawiają się w kolejce, żeby dostać witaminkę i kolejny uścisk.

Rozpiera mnie radość kiedy wracam z tańców z dziewczynkami. Nogi uginają się pod ciężarem zmęczenia. W drodze do domu dalej słyszę muzykę i tańczę, nie zastanawiając się czy ktoś mnie widzi.

Czy jestem szczęśliwa bo jestem w Afryce? Zdecydowanie nie! Jestem szczęśliwa, bo jestem z Jezusem! Byłam też szczęśliwa z Nim w Polsce.

Życzę każdemu z Was tego prawdziwego szczęścia. Tego, które wypływa z serca i rozlewa się na całe ciało. Tego, które niezależnie co się dzieje na zewnątrz zawsze będzie rozchmurzało. Takiego, którego żadne burze, wichry i huragany nie będą w stanie zabrać. Tego, które pochodzi od Chrystusa.

niedziela, 9 lutego 2014

Świętego Jana Bosco

31 sierpnia jest Świętem Jana Bosco. Dwa dni wcześniej Siostra Prisca- Dyrektorka szkoły prosi nas o przygotowanie konkursów. "Nauczyciele je przeprowadzą i zajmą się dziećmi"- tłumaczy nam.

Po Mszy Świętej dla uczniów przychodzimy do szkoły. Zbieramy wszystkie przygotowane materiały na 17 konkursów dla 150 dzieci. Przybiega do nas Siostra i krzyczy “Dziewczyny! Gdzie jesteście, wszyscy na Was czekają?”. W ręce, pod pachy i pod brodę bierzemy wszystkie potrzebne rzeczy.

Wychodzimy na wielki plac po środku szkoły. Dzieci siedzą na obrzeżach chowając się w cieniu. “To teraz prowadźcie” mówi Siostra. "Gdzie nauczyciele, to Oni mieli się tym zająć?!” pytamy lekko zirytowane. Siostra wzrusza ramionami. Rozglądam się wkoło i nie widzę mikrofonu.
”Jak mam mówić do prawie 1000 dzieci bez nagłośnienia?!” pytam coraz bardziej zdenerwowana. ”Nie zdążyliśmy podłączyć, zaraz to zrobimy” odpowiada jeden z nauczycieli. Z każdej strony słyszymy krzyki “szybciej, szybciej dziewczyny!”
“Panie Boże ratuj!” rozbrzmiewa w moich myślach.

Każą zacząć konkursy bez mikrofonu. Zdzieramy gardła, dzieci kleją się z każdej strony. Nie możemy zaprowadzić porządku.
Każdy nas pogania. Biegamy z miejsca miejsca. Opanowuję się, żeby nie zacząć krzyczeć.
Po ponad pół godziny dostajemy mikrofon, który żyje swoim życiem. Nie pomaga zbytnio.
Spoglądamy z Agnieszką co róż na siebie wymownie. Nie trzeba słów, żeby zobaczyć jak bardzo nam się to nie podoba.

Po imprezie wychodzimy wściekłe i całkowicie zrezygnowane.
Dezorganizacja to drugie imię Afryki. Zambijczykom nie przeszkadza, a białego doprowadza do szaleństwa.
"Wymyślałyśmy konkursy i przygotowywałyśmy materiały przez dwa dni! Wszystko zmarnowane!"- to nasze komentarze.
Po kilku godzinach dołączamy do obiadu z nauczycielami. "Niezła robota, dobre konkursy!"-słyszę od kilku z nich.
Idę na zajęcia z dziewczynkami z Sierocińca. Co druga ściska mnie wdzięcznie za przygotowanie zabaw.
Spotykamy Siostrę Prisce. "Gratuluję i dziękuje za ogarnięcie wszystkiego dziewczyny!"-wykrzykuje.

Ja czuję się najmniejsza. Zero zadowolenia z pracy, zero satysfakcji.
Pan Bóg działa. Nie blokuje Go pycha, nie blokuje Go moje "Ja".
Ja tylko patrzę i zadziwiam się Jego wielkością.


"Tak mnie skrusz, tak mnie złam,
tak mnie wypal Panie
byś został Tylko Ty, jedynie Ty"

piątek, 24 stycznia 2014

Wymieniamy się Jezusem.

Jest bardzo gorący, niedzielny poranek. Siedzę na pace s z Agnieszką i Sylvie (wolontariuszkami). Trzęsie nami tak, że obijamy się o barierki samochodu. Słońce grzeje w nasze nieokryte niczym głowy. Kurz osiada na naszych nowych sukienkach i świeżo umytych włosach.
Po drodze rozciąga się zieleń buszu, którą ciężko ogarnąć wzrokiem. Kocham zambijskie, wiejskie widoki!

Jedziemy na Mszę do buszu, do Fatimy. Ponad miesiąc temu z Agnieszką malowałyśmy tam mały Kościółek. Nazwałyśmy go “naszym”. Eucharystia odbywa się tam raz w miesiącu.

Jak na Afrykę przystało jesteśmy spóźnieni. Parafianie czekają na Księdza Krzysztofa, który jest z nami (a raczej my z Nim). Spotkanie zaczyna się od spowiedzi.
Spoglądam na kolejkę do konfesjonału i rezygnuję z czekania w Kościele. Idę pozwiedzać okolicę i napawać się pięknem tego miejsca.

Mijam bramę Kościoła i słyszę głośne krzyki. Miejscowi pozdrawiają mnie “How are you??!!”.
“Niebezpieczne, czy bezpieczne??”- myślę. Po chwili zmierzam w kierunku ich domu.
Dorośli witają mnie uściskiem ręki. Ja wyszukuję wzrokiem dzieci. Są! Trójka maluchów siedzi w cieniu między drzewami. Bawią się w starej metalowej wanience.
Podchodzę i zagaduje podstawami “nyanja” które znam.
Matka przynosi mi babeczkę, którą wyciąga z ceglanego “pieca”.Zachwycam się smakiem wypieku z mąki i cukru.

-Skąd jesteś, matka przerywa mi degustację.
-z Polski
-co robisz w naszej wsi?
-przyjechałam na Mszę do Kościoła na przeciwko, idziecie też?
-nie, jesteśmy z innego Kościoła.

Wymiana podstawowych informacji trwa jeszcze kilkanaście minut. Wszystkiemu towarzyszy lawina serdeczności i uśmiechu. Tracę poczucie czasu.
- chyba ktoś Cię szuka, mówi ojciec.
Rozglądam się i wśród zieleni widzę niebieską sukienkę Agnieszki. Trochę mnie nie było, więc rozpoczęła poszukiwania.
- choć do nas, krzyczę.
Po chwili Agnieszka przeżuwa pyszną babeczkę w “rodzinnym gronie”.

Kurnik, jednopokojowa chatka, dwa drzewa, altanka i ceglany piec na zewnątrz- to całe domostwo. Miejsce bardzo skromne. Widać jednak, że kobieca ręka przyłożyła się, żeby wyglądało schludnie.
-wyglądacie jak Jezus, mówi ojciec
-dlaczego, pytam zdziwiona?
-macie brązowe sandały, długie suknie i długie włosy, odpowiada.

Spotkanie z drugim człowiekiem, to spotkanie z Jezusem-zawsze!
Po około godzinnej wizycie na pożegnanie słyszymy “Pan Bóg nas pobłogosławił, tym, że przyszłyście!”.
"Dla kogo było większym?"- zastanawiam się po cichu.

Dostałam Jezusa w serdecznym “How are you”
Dostałam Jezusa w zaproszeniu do domu.
Dostałam Jezusa w babeczce z pieca.
Dostałam Jezusa w szczerej rozmowie.
Dostałam Jezusa w uśmiechu.
Dostałam Jezusa zaproszeniu na kolejną wizytę.

Uśmiech nie zeszedł mi z twarzy, aż do wieczora!
Wymienianie się Jezusem jest fajne:)

piątek, 17 stycznia 2014

Misyjne porządki

Siedzę z Agą w altance i czekam na Siostrę. Czekanie to duża część naszej misji-ta najbardziej męcząca. Zazwyczaj trwa ono dłużej niż 5, czy 10 minut, więc zaczynamy modlić się różańcem. Do altanki wchodzi kobieta z dwiema córkami.
-Jesteście wolontariuszkami? Przerywa nam przy “Zdrowaś Maryjo”.
-tak, odpowiadamy szybko i kontynuujemy modlitwę.
Po dwóch minutach kobieta wtrąca z uśmiechem na twarzy
-To jest moja córka Benita, zostaje w Waszym sierocińcu.

Czerwienieję ze złości. “Widzi baba, że się modlimy i przeszkadza”-myślę.
W zwolnionym tempie przetwarzam to co powiedziała. Zastanawiam się jeszcze raz, czy dobrze usłyszałam. Jak petardy w sylwestrową noc pojawiają się w mojej głowie niemiłe epitety na nią. Powstrzymuje emocje i odpowiadam łagodnie.
-tak, tak Siostra wspominała, że Benita do nas przyjdzie.
Nie chcę być bezczelna i chowam język za zębami. Po mojej głowie chodzi pytanie “Jak możesz zostawić córkę w sierocińcu?”

Zagaduje nas co chwilę. Odpuszczamy modlitwę i wymieniamy “podstawowe” informacje o sobie.

Kobieta ta nazywa się Leticia, jest Rwandyjką. W Zambii mieszka od 3 lat z córkami. Przeprowadziła się po śmierci męża. Dokładnie po tym, jak Go zamordowali.

-w czasie ludobójstwa byłaś w Rwandzie?-zadaję coraz odważniejsze pytania.
Ze łzami w oczach bez żadnych barier wylewa z siebie kolejne fakty z przeszłości.
“Jestem Tutsi. Podczas wojny Hutu zabiło moja całą rodzinę. Miałam wtedy 16 lat, zostałam sama.”

Mieszka w campie dla emigrantów. Miejsce to nie jest przytulne, ale ma jedzenie i dach nad głowa.

Jej córka- Benita mimo młodego wieku kończy 8 klasę. Jest bardzo zdolna, ma dobre stopnie. Chce zostać lekarzem. W campie, w którym mieszkają nie może kontynuować nauki. Szkoła kończy się na 8 klasie. Laticia zna dobrze Siostrę Ryszardę-Dyrektorkę City of hope.
“Ona jest jak moja matka”- mówi łamiącym głosem.
Otrzymała od Siostry dużo pomocy, ufa Jej. Zna City of hope. Mówi, że nie znajdzie dla córki bezpieczniejszego miejsca.

Słucham Jej uważnie i moja twarz znów robi się czerwona. Tym razem nie ze złości, ale ze wstydu. Wstydzę się sama siebie i tego jak łatwo mi oceniać.

Jezus podczas misji robi u mnie porządki. Wyrzuca wszystkie śmieci na środek. Dziś czas na pychę.
Była dobrze upchana i zamknięta w szafce. Nawet nikt nie widział. Na zewnątrz wydawało się schludnie. Ja też o niej czasem zapominam. Wystarczyło jedno spotkanie z Letycją i po otworzeniu szafki, trochę brudu się posypało.

Wstyd mi trochę, że mam taki nieporządek.

Zabieram się za sprzątanie. Tata obiecał, że pomoże...

piątek, 10 stycznia 2014

Wpis z nieba

Każdy ma chwile przy wspominaniu których pojawia się uśmiech na twarzy. Buzia tak się cieszy, że widać wszystkie zmarszczki. Wtedy to nie jest ważne. Ważne są momenty, które wspominasz.
W drugi dzień Świąt 2013 roku przeżywam jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Mam ich kilka i ten dodaje do cennej listy.

Wchodzę do Kaplicy, a Ksiądz zaczyna Mszę od "W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego". To moja trzecia polska Eucharystia od prawie 5 miesięcy.
Po Mszy pijemy szybką kawę i wychodzimy na zewnątrz gotowi do wyjazdu. Przed domem czeka około 50 dzieci i truck z ogromną przyczepą. Każdy pakuje się do środka i ruszamy. Po odpaleniu silnika w naszym "busie" rozbrzmiewają bębny z głośnym śpiewem dzieci. Jedziemy na wycieczkę-jest radość!
Tylne drzwi nie są zamknięte, a zabezpieczeniem jest metalowa barierka. Przejeżdżając przez wioskę uśmiecham się sama do siebie. Maluchy biegną za nami próbując nas dogonić. Wyjeżdżamy z Lufubu i widok opuszcza moją szczękę 3 centymetry w dół. Wszechogarniająca zieleń buszu zaczyna się za ulicą, a kończy na horyzoncie. Patrzę w dal i słucham afrykańskich pieśni. Nie chcę mrugać oczyma, żeby niczego nie stracić. Po policzkach spływają łzy radości. Nie wierzę, że w tym wszystkich uczestniczę.
Okazuje się, że w jadącym trucku można rozkręcić niezłą imprezę. Podchodzę do tańczącego kółka dziewcząt. Poruszam się razem z nimi w rytm muzyki. Co chwilę obijamy się o barierki przyczepy i siebie nawzajem. Każde lądowanie na "sąsiadce" przynosi jeszcze więcej radości.
Po godzinie jazdy spoceni i zakurzeni wychodzimy z przyczepy. Okazuje się, że busz sprzed godziny był niczym w porównaniu z tym, co widzę. Przecieram oczy ze zdziwienia. Widok jak z bajki. Zieleń tak zielona, że nie mogę do niczego porównać. Na tle drzew ogromny wodospad. Podbiegam do niego. Drobne kropelki wody rozbijają się o mnie. W 10 sekund spływa całe zmęczenie wcześniejszym tańcem.

Ruszamy dalej.. Nie chcę zostawiać tego miejsca, bo nie wierzę, że mogę zobaczyć coś piękniejszego. Podczas drogi wraz z wolontariuszkami śpiewam piosenki Panu. Uwielbiamy go za to co stworzył. Na rzece, która płynie po prawej stronie co chwilę pojawiają się nowe mniejsze i większe wodospady.

Jesteśmy u celu! Nie zdążyłam ogarnąć rzeczywistości, a małe czekoladki już siedzą w wodzie. Ściągam spódnice i bez namysłu wskakuje do nich. Woda jest cudem w ten upalny dzień. Zero turystów, zero komercji, tylko my i natura.
Jestem w moim, najpiękniejszym miejscu na ziemi. Dzieci, małe promyki skaczą z wodospadu w głęboką wodę. Misjonarz, Ksiądz Czesiu uczy maluchy pływać. Jest drugi dzień Świąt, a u nas około 40 stopni. Są ze mną moi ukochani wolontariusze. Mały Maxwell prowadzi mnie za rękę, żeby nie poślizgnęła się o kamień.
Jak tu nie chwalić Boga? Jak w Niego nie wierzyć? Czy tak jest w niebie?
Jeśli tak, to czas już umierać.

Chwile te chowam głęboko. Nikt mi ich nie zabierze. Jak trafię do Nieba to wyściskam Tatę za nie tak mocno, że nie będzie mógł oddychać.