wtorek, 27 sierpnia 2013

Mój dom

13 hektarów otoczonych wysokim murem. W środku sierociniec dla 50 dziewczyn, dom Sióstr zakonnych, domki wolontariuszy, boisko do koszykówki i siatkówki, olbrzymia szkoła oraz malutki plac zabaw. Placówkę ozdabiają kolorowe malowidła bawiących się dzieci, egzotycznych zwierząt i afrykańskiej roślinności. Pomiędzy budynkami trawniki, a na nich kwiaty różnych kolorów. Przy dróżkach drzewa z awokado, mango, mandarynkami, oraz ogródek z warzywami. 

To mój nowy dom.

Minęły dwa tygodnie mojej misji. Zaczynam się oswajać. Dziewczynki często śpiewają piosenkę "You are our Sister, our friend, our mother"-jesteś naszą siostrą, naszą przyjaciółką, naszą matką. Właśnie tak się czuję. Czuję się siostrą dla małej Jane, która każdego dnia mówi mi, że zapomniała mojego imienia, a zaraz wykrzykuje "Patrishia".

Czuję się matką dla Anastazji, która udaje, że nie lubi buziaków, a po chwili nadstawia czoło, żeby ją ucałować. Czuję się przyjaciółką dla Edith, która wytrwale tłumaczy mi niezrozumiałe dla mnie słowa i codziennie wita mnie polskim "Patrishia, jak się masz?" Czuję się matką dla Brayana, który codziennie rano rzuca mi się na szyję. Czuję się matką dla Florence, która przychodzi do mnie zapłakana z rozwaloną nogą, Czuję się siostrą dla Miniwy, która codziennie błogosławi mnie krzyżykiem na czole, zanim ja zdążę o tym pomyśleć.
Dzieci to moje promyki radości. Dzięki Nim czuję, że jestem w domu. Dziękuję za dzieci, za moje siostry i przyjaciółki.

sobota, 17 sierpnia 2013

Oratorium na bazarze

Wyjeżdżamy na bazar po zakupy. Jestem z Wiolą, Moniką i Emilką- wolontariuszkami pracującymi w City of hope Zmęczone noszeniem toreb i przekrzykiwaniem się sprzedawczyń siadamy na bazarowym murku. Szybko rozeznaje teren. Po prawej stronie dwumetrowy drewniany aligator, a po lewej stoiska z kolorowymi torbami, miskami, chitengami i wszystkim co muzungu (biały) mógłby kupić.

Trzeba jeszcze znaleźć drewniane figurki. Obładowane jak wielbłądy nie mamy siły się ruszyć.
-Ktoś musi zostać z torbami, a reszta idzie dokończyć zakupy- rzuciła Wiola,
-ok, więc ja zostaje, odpowiadam radośnie.
Siedzę i czekam... Patrzę w lewo, prawo, w przód i na zakupy w dół. Nudzę się.

Przede mną dwaj chłopcy kopią pozostałości z piłki od nogi. Wyglądają jak miniaturki amerykańskich raperów. Obydwaj w jeansach i jednakowych, granatowych koszulkach o dwa rozmiary za dużych. Chłopcy spoglądają na mnie ukradkiem. Dla mnie to ewidentny znak, że zapraszają mnie do gry. Wstaję i kopię flak piłki razem z nimi.

Przy kolorowych sklepikach zbiera się coraz więcej dzieci. Wracają dziewczyny obładowane kolejnymi siatkami.  Mamy już sześcioosobową drużynę! Zaczynamy zabawę!

Do gry dołączają kolejne maluchy. Wszyscy uganiają się za sflaczałą piłką. Śmiechy i krzyki zdecydowanie przewyższają głośnością kłótnie sprzedawczyń, ale ten hałas nas nie męczy. Przeciwnie! Każda z nas ma na buzi ogromnego banana od ucha do ucha. Zmieniamy zabawę. Dzieci uczą nas swoich, afrykańskich pląsów, wygłupów, tańców i zabaw. Trzyletni maluch poruszający się w rytm oklasków lepiej niż większość chłopaków na studenckiej imprezach to przemiły widok. Liczba się zwiększa, jest już nas ponad czterdzieści.

Furorę robią włosy. Włosy długie, proste, kręcone blond, rude i czarne. Każde dziecko mogło wybrać jedną białą  głowę, do której próbuje doskoczyć, żeby zerwać choć jeden włos. Niezbyt świadomie stworzyłyśmy tętniące życiem oratorium na bazarze. Wyglądam jakby ktoś potraktował mnie gazem rozweselającym. Jestem rozpieszczana uśmiechami dzieci i wolontariuszek przez Pana Boga.  Tak niewiele potrzeba żeby wzburzyć falę rozprzestrzeniającej się radości. Otwórz oczy, otwórz serce, Bóg  wypełni resztę.