Leticia mieszka w Campie dla emigrantów z jedną córką. Drugą oddała kilka miesięcy temu do City of hope pod opiekę Sióstr Salezjanek. O tym wydarzeniu pisałam wcześniej w poście: http://szczerahontas.blogspot.com/2014/01/misyjne-porzadki.html
W piątek po całym tygodniu pracy nareszcie udaje mi się dostać do campu. Wybierałyśmy się tam miesiącami- zawsze bezskutecznie.
Mijamy wysoki mur otoczony kolczastym drutem. Na początek rejestrujemy się w biurze i rozmawiamy z przełożonymi. Leticia mimo, że nie znała dokładnej godziny naszego przyjazdu cierpliwie czeka przy budynkach administracyjnych. Ubrała się w najlepsze ciuchy. Wygląda olśniewająco.
Po chwili przychodzi koordynatorka i mówi, że nie możemy wejść do domu Leticii. “Najlepiej będzie, jeśli odwiedziny odbędą się w biurze”-informuje. “Chcemy trochę prywatności”- myślę oburzona. Ostatecznie siadamy w cieniu pod drzewem.
Mieszkańcy Campu nie mogą podjąć się żadnej pracy. O każde wyjście na zewnątrz muszę prosić. O każdych odwiedzinach muszą informować. Dostają dokładnie odmierzoną porcję posiłku. Ich miesięczny limit to jedno mydło na osobę.
Po chwili rozmowy, Leticia mówi, żebyśmy się pospieszyły, a zobaczymy jej dom. Mijamy kolejną wysoką bramę z metalowymi prętami. Za nią pojawiają się 4 mieszkania. Wchodzimy do pierwszego po prawej stronie.
Jej dom to duży pokój. Wszystko zadbane i ułożone. Leticia chwali się nam swoim dorobkiem garnków, kubków i talerzy. Oznajmia, że jest tam szczęściarą, bo jej mieszkanie jest przestronne i ma łazienkę. Oglądając inne mieszkania zrozumiałyśmy co miała na myśli. Po krótkiej wizycie wracamy pod drzewo.
Przypomnę kilka faktów z życia bohaterki. Leticia jest Ruandyjką. Pochodzi z plemienia Tutsi. Podczas wojny domowej w latach dziewięćdziesiątych plemię Hutu zabiło całą jej rodzinę. Cztery lata temu zmarł Jej mąż. Po Jego śmierci uciekła z córkami do Zambii.
Leticia dzieli się kolejnymi faktami z życia. “Mój mąż nie miał wypadku. Był oficerem- zabili go!” Po zakończonej wojnie plemiona jeszcze długo mściły się na sobie nawzajem. Mąż Leticii stał się jedną z ofiar bójek.
“Krótko po morderstwie odwiedził nas Jego przyjaciel. Oznajmił mi, że muszę uciekać z córkami poza Ruandę, bo zabiją też nas. Ukradziono nam wcześniej paszporty, aby mieć pewność, że zostaniemy na miejscu. Nie miałam dużo czasu na zastanowienie. Spakowałam jedynie trochę pieniędzy, dyplom ukończenia studiów i dokumenty potwierdzające doświadczenie zawodowe. Levis pracował na straży granicznej. Pomógł nam przekroczyć granicę Ruandyjko- Tanzańską. Potem dzięki Jego znajomością bez żadnych dokumentów dostałyśmy się do Zambii.” Leticia przeciera oczy, które powolutku napełniają się łzami. Mimo wszystko jej twarz rozpromienia uśmiech.
“Po przyjeździe do Zambii dostałyśmy pomoc od kilku Sióstr zakonnych i Księży. Błąkaliśmy się z miejsca do miejsca. Wylądowaliśmy w jednym z lusackich campów. Byli tam też inny Ruandyjczycy- między innymi Hutu. Po kilku miesiącach, w nocy jeden z sąsiadów próbował mnie zabić. Po tym incydencie przenieśli nas tutaj. Teraz jesteśmy pod szczególną ochroną, tak jak trzy inne rodziny.”-wyznaje. Zastanawiam się jak to jest możliwe, żeby jeden człowiek zniósł tyle cierpienia. Leticia co chwilę dodaje jak bardzo jest wdzięczna Bogu za to co ma.
“Jestem szczęściarą! Mam gdzie mieszkać. Mój dom jest duży. Moje córki jako jedne z nielicznych tutaj chodzą do szkoły. Obie zajmują pierwsze pozycje pod względem nauki w klasach.”-wyznaję z coraz większym uśmiechem na twarzy. Teraz to moje oczy zalewają się łzami wzruszenia.
“Podczas mojej trudnej drogi spotkałam niesamowitych ludzi. Dostałam Siostrę Ryszardę, Księdza Krzysztof, dostałam Was.
Teraz czekam na nowe mieszkanie. Jak je dostanę będę daleko poza Afryką. Może w Kanadzie, może w Belgii, może w Anglii. Jak myślicie gdzie będziecie mnie odwiedzać kolejnym razem?” pełna wiary pyta Leticia.
Ja także wierzę, że jedno z naszych spotkań odbędzie się w innych okolicznościach. Proszę Tatę, aby tak było. Może chcesz się dołączyć?:)
Leticia podczas jednego spotkania uczy mnie więcej niż konferencje kształconych ludzi. Leticia jest jednym z najpiękniejszych świadków Jezusa jakich w życiu spotkałam. Skąd bierze siły?
Raz widziałam ją w Kościele wpatrzoną w tabernakulum. Mimo, że nie widziała nas długi czas nawet nie drgnęła na nasz widok. Skupiona kontynuowała swoją rozmowę z Bogiem.
Katolik do wynajęcia
niedziela, 8 czerwca 2014
niedziela, 25 maja 2014
Czystki
Będąc w Polsce skrupulatnie segregowałam moje znajomości i przyjaźnie.
Na ścianie powiesiłam półki. Na drewnianych deskach zawsze trzymałam porządek. Żadnego kurzu, żadnych zbędnych rzeczy. Pod nimi postawiłam śmietnik. Według stworzonej wcześniej hierarchii układałam napotykanych ludzi.
Marta jest zawsze uśmiechnięta. Żartuje ze mną od pierwszego spotkania. Po krótkim czasie dowiaduję się, że bardzo kocha Jezusa. No i nie boi się szaleństw! “Taaakk! To jest to!”- Marta szybko ląduję na najwyższej półce.
Krystian jest w porządku. Zawsze pomocny, chętny do rozmowy. Tylko nasze poczucia humorów się nie dogadują. “Ok..zostańmy znajomymi, tylko nie zawracaj mi głowy zbyt często!”. Krystian ląduje na ostatniej półce od dołu.
Co z Klaudią? Nie znam Jej dobrze, ale już sam dźwięk Jej głosu doprowadza mnie do szału. Jak siada koło mnie w pracy to szybko w słuchawkach dudni muzyka. “Nie ma szans! My to się nie polubimy!”. Klaudia wyrzucam do śmietnika pod półkami.
“Czas ogranicza. Nie będę spędzała go z ludźmi, którzy nie mają mi nic do zaoferowania. Chcę brać! Chcę cieszyć się spotkaniem z Martą, a nie umartwiać tym z Krystianem.”-myślałam.
“Przecież nie wszystkich muszę lubić. ” -powtarzałam jak mantrę, żeby się usprawiedliwić.
Pan Bóg dał mi Zambię. Trafiłam do wspólnoty, której nigdy bym sama nie wybrała.
Dostałam sześć Sióstr zakonnych, które nie zawsze są święte. Dostałam kilkunastu wolontariuszy. Z niektórymi początkowo starczało mi 15 minut dziennie. Po tym czasie musiałam odpoczywać. Dostałam zambijskich nauczycieli. Wielu potrafiło mnie zezłościć jednym zdaniem. Dostałam przeróżnych Polskich misjonarzy. Gdybym niektórych z Nich spotkała w Polsce uciekłabym jak najdalej.
Mieszkając za wielkim murem nie mogę przebierać. Codziennie spotykam te same osoby. Nie da się schować, nie da się unikać. Jestem biała- widać mnie z daleka.
Wcześniej szybciutko zrobiłabym czystki z “niepotrzebnym balastem”. Teraz “niepotrzebny balast” robi czystki we mnie.
To właśnie od tych ludzi uczę się najwięcej o sobie. To Oni uczą mnie pokory i miłości. To Oni uczą mnie jak ciężko pracować. To z Nimi spędzam chętnie czas.
Pan Bóg nie robi pomyłek! Kiedy stawia kogoś na naszej drodze robi to w jakimś celu.
Jezu daj mi Twoje oczy, abym umiała patrzeć na każdego z równą miłością..
Na ścianie powiesiłam półki. Na drewnianych deskach zawsze trzymałam porządek. Żadnego kurzu, żadnych zbędnych rzeczy. Pod nimi postawiłam śmietnik. Według stworzonej wcześniej hierarchii układałam napotykanych ludzi.
Marta jest zawsze uśmiechnięta. Żartuje ze mną od pierwszego spotkania. Po krótkim czasie dowiaduję się, że bardzo kocha Jezusa. No i nie boi się szaleństw! “Taaakk! To jest to!”- Marta szybko ląduję na najwyższej półce.
Krystian jest w porządku. Zawsze pomocny, chętny do rozmowy. Tylko nasze poczucia humorów się nie dogadują. “Ok..zostańmy znajomymi, tylko nie zawracaj mi głowy zbyt często!”. Krystian ląduje na ostatniej półce od dołu.
Co z Klaudią? Nie znam Jej dobrze, ale już sam dźwięk Jej głosu doprowadza mnie do szału. Jak siada koło mnie w pracy to szybko w słuchawkach dudni muzyka. “Nie ma szans! My to się nie polubimy!”. Klaudia wyrzucam do śmietnika pod półkami.
“Czas ogranicza. Nie będę spędzała go z ludźmi, którzy nie mają mi nic do zaoferowania. Chcę brać! Chcę cieszyć się spotkaniem z Martą, a nie umartwiać tym z Krystianem.”-myślałam.
“Przecież nie wszystkich muszę lubić. ” -powtarzałam jak mantrę, żeby się usprawiedliwić.
Pan Bóg dał mi Zambię. Trafiłam do wspólnoty, której nigdy bym sama nie wybrała.
Dostałam sześć Sióstr zakonnych, które nie zawsze są święte. Dostałam kilkunastu wolontariuszy. Z niektórymi początkowo starczało mi 15 minut dziennie. Po tym czasie musiałam odpoczywać. Dostałam zambijskich nauczycieli. Wielu potrafiło mnie zezłościć jednym zdaniem. Dostałam przeróżnych Polskich misjonarzy. Gdybym niektórych z Nich spotkała w Polsce uciekłabym jak najdalej.
Mieszkając za wielkim murem nie mogę przebierać. Codziennie spotykam te same osoby. Nie da się schować, nie da się unikać. Jestem biała- widać mnie z daleka.
Wcześniej szybciutko zrobiłabym czystki z “niepotrzebnym balastem”. Teraz “niepotrzebny balast” robi czystki we mnie.
To właśnie od tych ludzi uczę się najwięcej o sobie. To Oni uczą mnie pokory i miłości. To Oni uczą mnie jak ciężko pracować. To z Nimi spędzam chętnie czas.
Pan Bóg nie robi pomyłek! Kiedy stawia kogoś na naszej drodze robi to w jakimś celu.
Jezu daj mi Twoje oczy, abym umiała patrzeć na każdego z równą miłością..
piątek, 9 maja 2014
Pociąg do raju
We wtorek 22 kwietnia wsiadam do pociągu. Mamy zadziwiająco małe, bo godzinne opóźnienie. Towarzyszą mi piątka polskich wolontariuszy, Czeszka i Zambijczyk. Przede nami trasa Kapiri Mposhi (Zambia)-Dar es Salaam (Tanzania). Za dwa dni powinniśmy być na miejscu!
Bilety udało mi się kupić dzień wcześniej. Wymagało to wielu prób. Dziś dowiedziałam się, że po stronie Tanzanii pociąg nie ma szansy na przejazd. To mnie nie martwi! Nie oczekuję zbyt dużo i mam dobrą ekipę. Podróżowanie jedyną zambijską linią kolejową nie może być nudne!
Zadziwia nas europejski standard afrykańskiego pociągu. Po jazdach w tutejszych busach i licznych ostrzeżeniach ludzi myślałam, że będziemy siedzieć na sobie nawzajem.
W Zambii wagony przemykają jakby ktoś tory posmarował margaryną. Żadnych dłuższych zatrzymań, żadnych spowolnień. W nocy zajmujemy swoje wygodne łóżeczka. Rano słońce wkrada się przez okno i budzi nas promieniami.
Jest środa 23 kwietnia, pora lunchu. Zatrzymujemy się na granicy. Po sprawdzeniu paszportów i wprowadzeniu stempli ruszamy dalej!
Z przekroczeniem granicy czuję się jakbym była w innym świecie. Płaska Zambia zamienia się w w górzystą Tanzanię. Wykładam głowę za okno i zamieram tak na kilkanaście minut.
Wioski, domki, klimat, ludzie, język- wszystko jest inne!
Pociąg znacznie zmniejszył prędkość. Nieraz myślę, że to specjalnie, żebym mogła cieszyć się widokami. Olbrzymie, zielone (każdym odcieniem zieleni) góry z każdej strony. Z nich wylewają się strumienie wody tworząc wielkie wodospady. Pośród buszu co chwilę przemykają małe wioseczki. W każdej po kilka lepianek otoczonych palmami. Wszystko jak z obrazka.
W pociągu coraz częściej słyszę tanzańskie pozdrowienie “jambo”. Robi się coraz goręcej. Pot spływa z każdej części mojego ciała. Marzę o zimnym prysznicu.
Zatrzymujemy się na stacji Kisaki. Mija dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut. My nadal stoimy w tym samym miejscu. Po wagonach zaczynają rozchodzić się pytania “Co się dzieje?”
“Był wypadek 100 km dalej. Lokomotywa pojechała sprawdzić sytuację. Na miejscu nie ma zasięgu. Nie ma kontaktu z maszynistą, więc nie wiemy co się dzieje.”- oznajmia mężczyzna z obsługi pociągu.
Na zewnątrz robi się ciemno. W pociągu zgasili światło. Pozamykali wszystkie toalety. Przedział chłopaków zajęli nowi pasażerowie, których zdecydowanie nie da się wygonić. W najbardziej upalną noc w moim życiu śpimy w ósemkę w jednym przedziale.
Budzę się nad ranem obok Oli. Zastanawiam się czyim potem płynę: swoim, czy Jej?
Słońce dodaje temperatury w wagonie. Pociąg nie jedzie. Przecieram oczy i dostrzegam, że nadal stoimy w tym samym miejscu. Dopiero teraz widzę piękno w okół. Mała wioseczka, a wkoło niej wielkie zielone góry.
Życie pasażerów rozkwita poza pociągiem. Przy torach miejscowe kobiety rozstawiły stoiska z jedzeniem. Owoce, napoje, racuchy i naleśniki kuszą wyglądem.
Wychodzę na zewnątrz i dostrzegam gromadkę dzieci pod wagonami. Bawią się wodą z pociągu. Jesteśmy uratowani- myślę. Po chwili biorę “prysznic” z ogromnego baniaka pod wagonem.
Rozglądam się po okolicy. Wokół pociągu zbiera się mnóstwo dzieci. Żadne nie mówi po angielsku.
Czas na zabawę-myślę! Układam okrąg z maluchów. Tańczymy, śpiewamy, pląsamy i wyliczamy. Ciężko stwierdzić kto się lepiej bawi-ja, czy one.
Na koniec masowe malowanie paznokci. Siadam w cieniu, na torach pod wagonem. Dwadzieścia małych rączek kładzie się na moich kolanach. Wśród nich większość to chłopcy. Chcę im wytłumaczyć, że ta przyjemność to dla dziewczyn, ale język mi nie pozwala. Nieistotne! Zielony, niebieski, żółty i różowy- wszystkie kolory lądują na malutkich paznokietkach. Radości nie widać końca.
Zbliża się pora obiadowa, a my dalej stoimy. Ola woła z okna “Patrycja, chodź szybko do przedziału”. Ku mojemu zdziwieniu Pan z obsługi pociągu rozdaje pieniądze na wodę. Dla każdego po 2500 shilingów (5 zł). “Jesteśmy uziemieni na kilka dni”- myślę. Jeśli w Afryce rekompensują Ci- wiedz, że coś się dzieje.
Czas wyruszyć na wioskę w poszukiwaniu busa. Zabieram Mukukę (który jako jedyny trochę mówi w suahili) i Justynę. Po 1000 metrach dostrzegamy centrum. Na niedługiej uliczce po lewej i prawej stronie rozciągają się stragany. Wszędzie kolorowo od owoców i warzyw. Po okolicy spacerują Masajowie. Ubrani w materiał specyficznie owinięty wokół ciała wyglądają jak z okładki n=National Geographic. Wszędzie muzułmańskie kobiety ukrywające swoje piękno pod chustami. Widok tak inny od zambijskiego.
Na uliczce stoi tylko jeden bus. “To musi być nasz” stwierdzamy jednoznacznie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że przejazd jest dla nas za drogi. Poza tym bus odjedzie jak się zapełni, najszybciej jutro rano. Wracamy do pociągu z nadzieją, że nie spędzimy wakacji w przedziale.
Co chwilę słyszę “Pociąg odjeżdża o 17:00” albo “Lokomotywa już jedzie, niedługo ruszamy”. Mówili już to ze 100 razy podczas “postoju”. Nie wierzę im.
Chwilę po powrocie przy pociągu robi się głośniej. Ludzie gwiżdżą i krzyczą. Wagony się zapełniają. Czy jedziemy do Dar es Salaam??
Podjeżdża lokomotywa. Skaczę i tańczę ze szczęścia. Pół godziny później pociąg porusza się po raz pierwszy od 24 godzin.
Po 1,5 dnia opóźniania wyczerpani dojeżdżamy do stolicy Tanzanii.
To była zdecydowanie najlepsza podróż pociągiem w moim życiu!
Bilety udało mi się kupić dzień wcześniej. Wymagało to wielu prób. Dziś dowiedziałam się, że po stronie Tanzanii pociąg nie ma szansy na przejazd. To mnie nie martwi! Nie oczekuję zbyt dużo i mam dobrą ekipę. Podróżowanie jedyną zambijską linią kolejową nie może być nudne!
Zadziwia nas europejski standard afrykańskiego pociągu. Po jazdach w tutejszych busach i licznych ostrzeżeniach ludzi myślałam, że będziemy siedzieć na sobie nawzajem.
W Zambii wagony przemykają jakby ktoś tory posmarował margaryną. Żadnych dłuższych zatrzymań, żadnych spowolnień. W nocy zajmujemy swoje wygodne łóżeczka. Rano słońce wkrada się przez okno i budzi nas promieniami.
Jest środa 23 kwietnia, pora lunchu. Zatrzymujemy się na granicy. Po sprawdzeniu paszportów i wprowadzeniu stempli ruszamy dalej!
Z przekroczeniem granicy czuję się jakbym była w innym świecie. Płaska Zambia zamienia się w w górzystą Tanzanię. Wykładam głowę za okno i zamieram tak na kilkanaście minut.
Wioski, domki, klimat, ludzie, język- wszystko jest inne!
Pociąg znacznie zmniejszył prędkość. Nieraz myślę, że to specjalnie, żebym mogła cieszyć się widokami. Olbrzymie, zielone (każdym odcieniem zieleni) góry z każdej strony. Z nich wylewają się strumienie wody tworząc wielkie wodospady. Pośród buszu co chwilę przemykają małe wioseczki. W każdej po kilka lepianek otoczonych palmami. Wszystko jak z obrazka.
W pociągu coraz częściej słyszę tanzańskie pozdrowienie “jambo”. Robi się coraz goręcej. Pot spływa z każdej części mojego ciała. Marzę o zimnym prysznicu.
Zatrzymujemy się na stacji Kisaki. Mija dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut. My nadal stoimy w tym samym miejscu. Po wagonach zaczynają rozchodzić się pytania “Co się dzieje?”
“Był wypadek 100 km dalej. Lokomotywa pojechała sprawdzić sytuację. Na miejscu nie ma zasięgu. Nie ma kontaktu z maszynistą, więc nie wiemy co się dzieje.”- oznajmia mężczyzna z obsługi pociągu.
Na zewnątrz robi się ciemno. W pociągu zgasili światło. Pozamykali wszystkie toalety. Przedział chłopaków zajęli nowi pasażerowie, których zdecydowanie nie da się wygonić. W najbardziej upalną noc w moim życiu śpimy w ósemkę w jednym przedziale.
Budzę się nad ranem obok Oli. Zastanawiam się czyim potem płynę: swoim, czy Jej?
Słońce dodaje temperatury w wagonie. Pociąg nie jedzie. Przecieram oczy i dostrzegam, że nadal stoimy w tym samym miejscu. Dopiero teraz widzę piękno w okół. Mała wioseczka, a wkoło niej wielkie zielone góry.
Życie pasażerów rozkwita poza pociągiem. Przy torach miejscowe kobiety rozstawiły stoiska z jedzeniem. Owoce, napoje, racuchy i naleśniki kuszą wyglądem.
Wychodzę na zewnątrz i dostrzegam gromadkę dzieci pod wagonami. Bawią się wodą z pociągu. Jesteśmy uratowani- myślę. Po chwili biorę “prysznic” z ogromnego baniaka pod wagonem.
Rozglądam się po okolicy. Wokół pociągu zbiera się mnóstwo dzieci. Żadne nie mówi po angielsku.
Czas na zabawę-myślę! Układam okrąg z maluchów. Tańczymy, śpiewamy, pląsamy i wyliczamy. Ciężko stwierdzić kto się lepiej bawi-ja, czy one.
Na koniec masowe malowanie paznokci. Siadam w cieniu, na torach pod wagonem. Dwadzieścia małych rączek kładzie się na moich kolanach. Wśród nich większość to chłopcy. Chcę im wytłumaczyć, że ta przyjemność to dla dziewczyn, ale język mi nie pozwala. Nieistotne! Zielony, niebieski, żółty i różowy- wszystkie kolory lądują na malutkich paznokietkach. Radości nie widać końca.
Zbliża się pora obiadowa, a my dalej stoimy. Ola woła z okna “Patrycja, chodź szybko do przedziału”. Ku mojemu zdziwieniu Pan z obsługi pociągu rozdaje pieniądze na wodę. Dla każdego po 2500 shilingów (5 zł). “Jesteśmy uziemieni na kilka dni”- myślę. Jeśli w Afryce rekompensują Ci- wiedz, że coś się dzieje.
Czas wyruszyć na wioskę w poszukiwaniu busa. Zabieram Mukukę (który jako jedyny trochę mówi w suahili) i Justynę. Po 1000 metrach dostrzegamy centrum. Na niedługiej uliczce po lewej i prawej stronie rozciągają się stragany. Wszędzie kolorowo od owoców i warzyw. Po okolicy spacerują Masajowie. Ubrani w materiał specyficznie owinięty wokół ciała wyglądają jak z okładki n=National Geographic. Wszędzie muzułmańskie kobiety ukrywające swoje piękno pod chustami. Widok tak inny od zambijskiego.
Na uliczce stoi tylko jeden bus. “To musi być nasz” stwierdzamy jednoznacznie. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że przejazd jest dla nas za drogi. Poza tym bus odjedzie jak się zapełni, najszybciej jutro rano. Wracamy do pociągu z nadzieją, że nie spędzimy wakacji w przedziale.
Co chwilę słyszę “Pociąg odjeżdża o 17:00” albo “Lokomotywa już jedzie, niedługo ruszamy”. Mówili już to ze 100 razy podczas “postoju”. Nie wierzę im.
Chwilę po powrocie przy pociągu robi się głośniej. Ludzie gwiżdżą i krzyczą. Wagony się zapełniają. Czy jedziemy do Dar es Salaam??
Podjeżdża lokomotywa. Skaczę i tańczę ze szczęścia. Pół godziny później pociąg porusza się po raz pierwszy od 24 godzin.
Po 1,5 dnia opóźniania wyczerpani dojeżdżamy do stolicy Tanzanii.
To była zdecydowanie najlepsza podróż pociągiem w moim życiu!
wtorek, 6 maja 2014
Angel Davidson
Godzina piąta-budzik rozbrzmiewa po całym mieszkaniu. Bez grymasu i leżakowania (typowego dla mnie) wstaję z łóżka.
Jedziemy na wakacje!
Szybki prysznic i pakowanie ostatnich rzeczy. Chwilę potem z Aga i Silvie wychodzimy z City of hope. Od pierwszego momentu stwierdzam, że mamy za dużo bagażu. Wyruszamy w stronę busa. Zza pleców dociera do nas "Dajcie torbę, pomogę Wam". Przecieram oczy ze zdziwienia. Zambijczycy nie wychodzą z takimi propozycjami!
Tym szybciej oddaję największy bagaż w stronę zaskakującego nieznajomego.
Okazuję się, że Davidson (już znamy jego imię) jedzie w tym samym kierunku. Busy przeładowane przemykają jeden po drogim. Nic nie daje wymachiwanie rękoma i podskakiwanie. Wszystko przepełnione, a nas jest za dużo.
“Weźmy taksówkę, nie będzie dużo drożej” zapewnia nowy kolega. Nie wygląda na jednego z wielu, który chciałby wykorzystać “bogatych muzungu” na darmowy przejazd. Nie mamy lepszego wyjścia, ufamy nieznajomemu.
Po minucie zatrzymuję się taksówkarz, który po krótkiej rozmowie ze rodakiem podaję cenę niemalże taką samą jak za bus. Przywilej nie dla białego w tym kraju! Zadowolone wskakujemy po raz pierwszy do zambijskiej taksówki.
Towarzyszy nam wakacyjny humor. Na twarzy każdej z nas widnieje olbrzymi banan.
Agnieszka przeszukuje portfel, żeby dać każdej z nas bilety na busa, które przechowywała.
- nie mam ich!- wykrzykuje zdenerwowana
-masz, masz... Sprawdź dokładnie, zapewniam Ją.
Biletów nie ma!
Zatrzymujemy samochód. Wyskakujemy i jeszcze raz przeszukujemy Agi torebkę.
Biletów nie ma!
Davidson oznajmia “Nie zostawię Was, dopóki nie będziecie siedzieć w busie”. Zaraz po tym bierze Agnieszkę pod rękę i rusza na drugą stronę ulicy. “Wracamy do City of hope. Musisz znaleźć bilety!”- wyjaśnia krótko.
Silvie jedzie na bus station, żeby zatrzymać autobus. Ja zostaję tam gdzie mnie zostawili. Czekam na Agnieszkę i nowego kolegę.
Minuty uciekają zdecydowanie za szybko. Co chwilę spoglądam na zegarek. Oceniam czy jeszcze mamy szanse wyruszyć na Zanzibar dziś. Może trzeba będzie czekać na kolejny pociąg kilka dni. Nikt nie dzwoni, żadnych wiadomości.
Po dwudziestu minutach wybijam numer do Agnieszki. Łamiącym się głosem mówi, że biletów nie ma.
“Wsiadaj w taksówkę i nie zapomnij mnie zabrać po drodze. Może uda się coś załatwić na bus station!”-wykrzykuję.
Po jakimś czasie podjeżdża samochód. W nim Agnieszka i Davidson, całkiem porządnie spóźnionym do pracy uśmiechają się zza szyby.
“Jedziemy na stację, porozmawiam z nimi, wszystko załatwię” oznajmia nowy znajomy.
Spoglądamy z Agą na siebie wymownie. “Dostałyśmy Anioła!” wykrzykujemy radośnie.
W trakcie drogi dzwoni Silvie. “Udało się! Pamiętali, że wczoraj kupowałyśmy bilety! Spieszcie się, bo wszyscy na Was czekają!” Kamień spada mi z serca..ale tylko na chwilę.
-Dziewczyny, musimy jechać do Tazary (miejsca, gdzie sprzedają bilety na pociąg), stwierdza nerwowo Davidson.
-po co? Nie możemy! Cały autobus na nas czeka!
-wczoraj przeczytałam w gazecie, że pociąg nie jedzie. Po stronie Tanzanii jest problem z torami.
-nie ważne, do Kapiri (miejsca odjazdu pociągu) i tak jedziemy. Tam czekają na nas nasi znajomi. Najwyżej będziemy mieć wspólne wakacje w Zambii. Możemy też razem poczekać do piątku na kolejny pociąg. Odpowiadam gotowa na każde z tych rozwiązań.
-ok, odprowadzę Was na busa i pójdę do Tazary dowiedzieć się o pociąg, Anioł nie poddaje się.
Biegniemy przez lusackie skróty. Upragniona stacja autobusowa pojawią się przed oczyma. Wśród dziesiątek busów wyszukujemy nasz. Wbiegamy do środka.
Anioł Davidson czeka na zewnątrz. Dotrzymuje obietnicy! Nie zostawia nas do momentu, aż słyszy warkot silnika.
Chwilę potem odbieram telefon.
“Patrycja, jestem w Tazarze. Pociąg rusza bez żadnych opóźnień. Bezpiecznej podróży!”
Oddycham z ulgą nie wiedząc co nas czeka dalej.
Witaj przygodo! Wakacji dzień pierwszy.
C.D.N.
Tylko anioły do mnie wysyłaj
piękne pierzaste i zadbane
Niech latają ponade mną
jak złotoskrzydłe motyle...
Jedziemy na wakacje!
Szybki prysznic i pakowanie ostatnich rzeczy. Chwilę potem z Aga i Silvie wychodzimy z City of hope. Od pierwszego momentu stwierdzam, że mamy za dużo bagażu. Wyruszamy w stronę busa. Zza pleców dociera do nas "Dajcie torbę, pomogę Wam". Przecieram oczy ze zdziwienia. Zambijczycy nie wychodzą z takimi propozycjami!
Tym szybciej oddaję największy bagaż w stronę zaskakującego nieznajomego.
Okazuję się, że Davidson (już znamy jego imię) jedzie w tym samym kierunku. Busy przeładowane przemykają jeden po drogim. Nic nie daje wymachiwanie rękoma i podskakiwanie. Wszystko przepełnione, a nas jest za dużo.
“Weźmy taksówkę, nie będzie dużo drożej” zapewnia nowy kolega. Nie wygląda na jednego z wielu, który chciałby wykorzystać “bogatych muzungu” na darmowy przejazd. Nie mamy lepszego wyjścia, ufamy nieznajomemu.
Po minucie zatrzymuję się taksówkarz, który po krótkiej rozmowie ze rodakiem podaję cenę niemalże taką samą jak za bus. Przywilej nie dla białego w tym kraju! Zadowolone wskakujemy po raz pierwszy do zambijskiej taksówki.
Towarzyszy nam wakacyjny humor. Na twarzy każdej z nas widnieje olbrzymi banan.
Agnieszka przeszukuje portfel, żeby dać każdej z nas bilety na busa, które przechowywała.
- nie mam ich!- wykrzykuje zdenerwowana
-masz, masz... Sprawdź dokładnie, zapewniam Ją.
Biletów nie ma!
Zatrzymujemy samochód. Wyskakujemy i jeszcze raz przeszukujemy Agi torebkę.
Biletów nie ma!
Davidson oznajmia “Nie zostawię Was, dopóki nie będziecie siedzieć w busie”. Zaraz po tym bierze Agnieszkę pod rękę i rusza na drugą stronę ulicy. “Wracamy do City of hope. Musisz znaleźć bilety!”- wyjaśnia krótko.
Silvie jedzie na bus station, żeby zatrzymać autobus. Ja zostaję tam gdzie mnie zostawili. Czekam na Agnieszkę i nowego kolegę.
Minuty uciekają zdecydowanie za szybko. Co chwilę spoglądam na zegarek. Oceniam czy jeszcze mamy szanse wyruszyć na Zanzibar dziś. Może trzeba będzie czekać na kolejny pociąg kilka dni. Nikt nie dzwoni, żadnych wiadomości.
Po dwudziestu minutach wybijam numer do Agnieszki. Łamiącym się głosem mówi, że biletów nie ma.
“Wsiadaj w taksówkę i nie zapomnij mnie zabrać po drodze. Może uda się coś załatwić na bus station!”-wykrzykuję.
Po jakimś czasie podjeżdża samochód. W nim Agnieszka i Davidson, całkiem porządnie spóźnionym do pracy uśmiechają się zza szyby.
“Jedziemy na stację, porozmawiam z nimi, wszystko załatwię” oznajmia nowy znajomy.
Spoglądamy z Agą na siebie wymownie. “Dostałyśmy Anioła!” wykrzykujemy radośnie.
W trakcie drogi dzwoni Silvie. “Udało się! Pamiętali, że wczoraj kupowałyśmy bilety! Spieszcie się, bo wszyscy na Was czekają!” Kamień spada mi z serca..ale tylko na chwilę.
-Dziewczyny, musimy jechać do Tazary (miejsca, gdzie sprzedają bilety na pociąg), stwierdza nerwowo Davidson.
-po co? Nie możemy! Cały autobus na nas czeka!
-wczoraj przeczytałam w gazecie, że pociąg nie jedzie. Po stronie Tanzanii jest problem z torami.
-nie ważne, do Kapiri (miejsca odjazdu pociągu) i tak jedziemy. Tam czekają na nas nasi znajomi. Najwyżej będziemy mieć wspólne wakacje w Zambii. Możemy też razem poczekać do piątku na kolejny pociąg. Odpowiadam gotowa na każde z tych rozwiązań.
-ok, odprowadzę Was na busa i pójdę do Tazary dowiedzieć się o pociąg, Anioł nie poddaje się.
Biegniemy przez lusackie skróty. Upragniona stacja autobusowa pojawią się przed oczyma. Wśród dziesiątek busów wyszukujemy nasz. Wbiegamy do środka.
Anioł Davidson czeka na zewnątrz. Dotrzymuje obietnicy! Nie zostawia nas do momentu, aż słyszy warkot silnika.
Chwilę potem odbieram telefon.
“Patrycja, jestem w Tazarze. Pociąg rusza bez żadnych opóźnień. Bezpiecznej podróży!”
Oddycham z ulgą nie wiedząc co nas czeka dalej.
Witaj przygodo! Wakacji dzień pierwszy.
C.D.N.
Tylko anioły do mnie wysyłaj
piękne pierzaste i zadbane
Niech latają ponade mną
jak złotoskrzydłe motyle...
poniedziałek, 7 kwietnia 2014
Szczęśliwa szczęściara
Pod każdą relację, pod większością listów, pod postami podpisywałam się “Najszczęśliwsza Patrycja”.
Gdyby słońce i wiatr wysuszały zęby, moje już dawno byłoby pokruszone. Rzadko kiedy uśmiech schodzi mi z twarzy. Często mam momenty kiedy czuję się pijana radością. Jedyne na co mam wtedy ochotę to uwielbiać Tatę za piękno, które mi daje. Tańczę wtedy, lub śpiewam. Nieraz odchylam głowę w stronę nieba i cieszę się jak małe dziecko. Uwielbiam te momenty!
Po kilku godzinach chodzenia po mieście weszłam do katolickiej księgarni. Wybrałam dwie kartki z afrykańskim wzorem i podeszłam do kasy. Zza lady wyłoniła się piękna twarz młodej ekspedientki.-Dzień dobry, jak się masz? Pyta z wielkim uśmiechem
-dobrze, a Ty?
-u mnie wszystko w porządku. Skąd pochodzisz? Zadaje kolejne pytanie
-z Polski, odpowiadam dumnie.
-Musonda!! Pozdrów koleżankę po polsku!! Krzyczy
Nagle zza rogu wyłania się Zambijczyk, który woła “Ścięść Bozie!”. Kąciki moich ust podnoszą się do góry i odpowiadam “Szczęść Boże”.
Zaraz potem od wesołego sprzedawcy dowiaduje się po polsku, że “rzodkiewki tutaj nie sprzedają”
Zamieniam z Nim kilka zdań i wracam do sprzedawczyni, które pakuje moje pocztówki.
-jak masz na imię, kontynuuje wywiad
-Patrycja, a Ty?
-Jestem Melinda- wyciąga do mnie rękę. Masz już jakieś zambijskie imię?- pyta.
-już kilka miesięcy czekam na jakieś! odpowiadam podekscytowana.
-ok, więc zostaniesz Chimwemwe!odpowiada po chwili zastanowienia.
Chimwemwe w języku chiwa znaczy szczęście, radość. Lepszego imienia wybrać nie mogła.
W Afryce znaczenie imion jest bardzo ważne. Dzieci dostają je zgodnie z tym w jakich okolicznościach przyszły na świat. Zambijczycy co chwilę pytają “Co znaczy Twoje imię?”.
Po zakupach Melinda pozdrawia mnie serdecznie i mówi, że mam się czuć tu jak w domu.
Wychodzą z księgarni jeszcze szczęśliwsza, jako Chimwemwe Szczeradłowska.
Gdyby słońce i wiatr wysuszały zęby, moje już dawno byłoby pokruszone. Rzadko kiedy uśmiech schodzi mi z twarzy. Często mam momenty kiedy czuję się pijana radością. Jedyne na co mam wtedy ochotę to uwielbiać Tatę za piękno, które mi daje. Tańczę wtedy, lub śpiewam. Nieraz odchylam głowę w stronę nieba i cieszę się jak małe dziecko. Uwielbiam te momenty!
Po kilku godzinach chodzenia po mieście weszłam do katolickiej księgarni. Wybrałam dwie kartki z afrykańskim wzorem i podeszłam do kasy. Zza lady wyłoniła się piękna twarz młodej ekspedientki.-Dzień dobry, jak się masz? Pyta z wielkim uśmiechem
-dobrze, a Ty?
-u mnie wszystko w porządku. Skąd pochodzisz? Zadaje kolejne pytanie
-z Polski, odpowiadam dumnie.
-Musonda!! Pozdrów koleżankę po polsku!! Krzyczy
Nagle zza rogu wyłania się Zambijczyk, który woła “Ścięść Bozie!”. Kąciki moich ust podnoszą się do góry i odpowiadam “Szczęść Boże”.
Zaraz potem od wesołego sprzedawcy dowiaduje się po polsku, że “rzodkiewki tutaj nie sprzedają”
Zamieniam z Nim kilka zdań i wracam do sprzedawczyni, które pakuje moje pocztówki.
-jak masz na imię, kontynuuje wywiad
-Patrycja, a Ty?
-Jestem Melinda- wyciąga do mnie rękę. Masz już jakieś zambijskie imię?- pyta.
-już kilka miesięcy czekam na jakieś! odpowiadam podekscytowana.
-ok, więc zostaniesz Chimwemwe!odpowiada po chwili zastanowienia.
Chimwemwe w języku chiwa znaczy szczęście, radość. Lepszego imienia wybrać nie mogła.
W Afryce znaczenie imion jest bardzo ważne. Dzieci dostają je zgodnie z tym w jakich okolicznościach przyszły na świat. Zambijczycy co chwilę pytają “Co znaczy Twoje imię?”.
Po zakupach Melinda pozdrawia mnie serdecznie i mówi, że mam się czuć tu jak w domu.
Wychodzą z księgarni jeszcze szczęśliwsza, jako Chimwemwe Szczeradłowska.
niedziela, 30 marca 2014
Potrzebne wsparcie!
Ostatnio widzę więcej. Dowiaduje się o przeszłości dzieci. Słyszę o aferach seksualnych. Jestem tutaj ponad 7 miesięcy i widzę, że niewiele mogę dać oprócz modlitwy.
Mała Rosmery modli się różańcem. Siedzi na ziemi z wyprostowanymi nóżkami. W okół pięćdziesiąt innych dziewczynek z GART-u, wolontariusze, matki i Siostry zakonne powtarzają kolejne “Hail Mary”.
Moją uwagę kolejny raz przykuwają nogi Rosi. Chudziutkie czarne patyki całe w dziurach i bliznach. Jedne rany się goją, a drugie ociekają ropą. Jej układ odpornościowy zniszczony przez AIDS nie radzi sobie z bakteriami. Niewiele osób wie o Jej chorobie. Ja wymawiam słowa modlitwy z myślą o młodszej siostrze.
Katrin jest jedną z bliższych mi dziewczynek. To Ona jako pierwsza zwierzała mi się z relacji z chłopakiem. Z nią dużo się śmieję, żartuję, rozmawiam. Jej poświęcam najwięcej czasu na study time. Ostatnio dowiedziałam się jak trafiła do City of hope. Ojciec wykorzystywał Ją seksualnie długi czas. Matka nic o tym nie wiedziała. Raz przyłapała Ojca jak gwałcił małą Katrin. Chcąc Ją chronić oddała dziecko do City of hope.
Maxwell jest strasznym łobuziakiem, ale dobry z Niego chłopiec. zawsze pomoże jak czegoś potrzebuję. Ma 11 lat. Ostatnio przyszedł do szkoły z Ojcem. Był bardzo smutny. Kilka dni później zapytałam Go czemu się nie uśmiechnął. Powiedział, że bolała go głowa, dlatego nie przychodził ostatnio do szkoły.
Kiedy Go pytałam znałam prawdę. Znaleziono Go z pięcioletnią dziewczynką z pierwszej klasy w łazience dla chłopców. Sytuacja w jakiej się znajdowali była dość jednoznaczna.
Marry jako piąta dziś przychodzi do kliniki z bólem brzucha. Jako kolejna na pytanie “Jadłaś śniadanie?” odpowiada “nie”. Po niej jeszcze kilka maluchów przychodzi do mnie z tym samym problemem.
Niektóre dzieci dorastają w domach, w których jest tylko jedno pomieszczenie. Mama, tata i maluchy śpią w jednym pokoju . Tam też dzieje się wszystko, a dzieci patrzą..
Niektóre zaraz po urodzeniu zaczynają walkę z HIV. Inne zostają krzywdzone przez matkę, czy ojca tak, że nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Jeszcze inne doświadczają każdego dnia głodu. Niektórym towarzyszą wszystkie te rzeczy na raz.
Co ja mogę im dać?
Lekcje matematyki, leki w klinice, tańce i śpiewy, a nawet rozmowy i przytulenie-to wszystko marność. To chwilowe znieczulacze, które nie dadzą pełni pokoju. Nie dadzą pełni wybaczenia. Nie dadzą pełni szczęścia.
Jest tylko jeden Lekarz, który może sobie z tym poradzić. Jest Jezus Chrystus.
My to tylko drobne narzędzia, którymi chce się posługiwać.
Nie piszę tego, żebyście wzdychali nad biednymi murzynkami. Nie piszę tego, żebyście uronili łzę. Piszę, bo potrzebne jest wsparcie! Nie potrzebne są materiały szkolne, ubranka, czy pieniądze! Każda z moich pięćdziesięciu księżniczek potrzebuje modlitwy. Dzieci ze szkoły potrzebują modlitwy. Rodziny potrzebują modlitwy. Ja potrzebuję, żebyście się za mnie modlili!
Imiona dzieci zostały zmienione.
Mała Rosmery modli się różańcem. Siedzi na ziemi z wyprostowanymi nóżkami. W okół pięćdziesiąt innych dziewczynek z GART-u, wolontariusze, matki i Siostry zakonne powtarzają kolejne “Hail Mary”.
Moją uwagę kolejny raz przykuwają nogi Rosi. Chudziutkie czarne patyki całe w dziurach i bliznach. Jedne rany się goją, a drugie ociekają ropą. Jej układ odpornościowy zniszczony przez AIDS nie radzi sobie z bakteriami. Niewiele osób wie o Jej chorobie. Ja wymawiam słowa modlitwy z myślą o młodszej siostrze.
Katrin jest jedną z bliższych mi dziewczynek. To Ona jako pierwsza zwierzała mi się z relacji z chłopakiem. Z nią dużo się śmieję, żartuję, rozmawiam. Jej poświęcam najwięcej czasu na study time. Ostatnio dowiedziałam się jak trafiła do City of hope. Ojciec wykorzystywał Ją seksualnie długi czas. Matka nic o tym nie wiedziała. Raz przyłapała Ojca jak gwałcił małą Katrin. Chcąc Ją chronić oddała dziecko do City of hope.
Maxwell jest strasznym łobuziakiem, ale dobry z Niego chłopiec. zawsze pomoże jak czegoś potrzebuję. Ma 11 lat. Ostatnio przyszedł do szkoły z Ojcem. Był bardzo smutny. Kilka dni później zapytałam Go czemu się nie uśmiechnął. Powiedział, że bolała go głowa, dlatego nie przychodził ostatnio do szkoły.
Kiedy Go pytałam znałam prawdę. Znaleziono Go z pięcioletnią dziewczynką z pierwszej klasy w łazience dla chłopców. Sytuacja w jakiej się znajdowali była dość jednoznaczna.
Marry jako piąta dziś przychodzi do kliniki z bólem brzucha. Jako kolejna na pytanie “Jadłaś śniadanie?” odpowiada “nie”. Po niej jeszcze kilka maluchów przychodzi do mnie z tym samym problemem.
Niektóre dzieci dorastają w domach, w których jest tylko jedno pomieszczenie. Mama, tata i maluchy śpią w jednym pokoju . Tam też dzieje się wszystko, a dzieci patrzą..
Niektóre zaraz po urodzeniu zaczynają walkę z HIV. Inne zostają krzywdzone przez matkę, czy ojca tak, że nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić. Jeszcze inne doświadczają każdego dnia głodu. Niektórym towarzyszą wszystkie te rzeczy na raz.
Co ja mogę im dać?
Lekcje matematyki, leki w klinice, tańce i śpiewy, a nawet rozmowy i przytulenie-to wszystko marność. To chwilowe znieczulacze, które nie dadzą pełni pokoju. Nie dadzą pełni wybaczenia. Nie dadzą pełni szczęścia.
Jest tylko jeden Lekarz, który może sobie z tym poradzić. Jest Jezus Chrystus.
My to tylko drobne narzędzia, którymi chce się posługiwać.
Nie piszę tego, żebyście wzdychali nad biednymi murzynkami. Nie piszę tego, żebyście uronili łzę. Piszę, bo potrzebne jest wsparcie! Nie potrzebne są materiały szkolne, ubranka, czy pieniądze! Każda z moich pięćdziesięciu księżniczek potrzebuje modlitwy. Dzieci ze szkoły potrzebują modlitwy. Rodziny potrzebują modlitwy. Ja potrzebuję, żebyście się za mnie modlili!
Imiona dzieci zostały zmienione.
sobota, 22 marca 2014
Zambijskie serce
Siedzę z Agnieszką, Gosią i Judytką (wolontariuszkami z Mansy) w domu. Spotkanie po kilku miesiącach przynosi dużo radości. Brzuchy bolą nas ze śmiechu.
- Ksiądz Roman wysłał daty powrotów!- wykrzykuje Gosia.
Każda z nas pospiesznie sprawdza maila.
Znałam przybliżony termin wylotu. Mimo to 12-tego lipca brzmi jak wyrok.
Siedzimy kilka minut w ciszy. Ściska mnie w żołądku jakby ktoś na niego nadepnął. W głowie przeskakują wspomnienia z Afryki.
-Jeszcze tylko cztery miesiące!- wykrzykuję
-Przecież dopiero co przyjechałyśmy, potwierdza Agnieszka.
Nigdzie czas nie pędził mi tak jak tutaj. Zaczynam nowy tydzień w poniedziałek i nim się obejrzę już jest piątek. Godziny, dni, miesiące, wszystko przemija w zawrotnym tempie.
O dacie powrotu powiedziałam dziewczynkom z sierocińca. Nie wiedzą ile to cztery miesiące. Co chwilę jakiś z młodszych aniołków pyta "wyjeżdżasz jutro?".
Czy będzie mi trudno zostawić Afrykę?
Podejrzewam, że trudniej, niż jestem sobie w stanie wyobrazić. W City of hope spędziłam najpiękniejsze 7 miesięcy w moim życiu. Mam tutaj 50 sióstr, które będą cały czas w moim sercu.
Po tym czasie spędzony na afrykańskiej ziemi wiem jedno. Nie chcę robić nic bez Jezusa! Moja misja jest tak piękna, dlatego, że przechodzą przez nią trzymając Go pod ramię.
Pisałam, że zostałam wynajęta na rok przez Szefa. On zdecydowanie wie co jest dla mnie najlepsze.
Nasza współpraca się nie kończy! Misja była początkiem, a po niej dalej wynajmuję się dla najlepszej Firmy na świecie.
Zostawię w Afryce kawałek mojego serce. Wiecie co jest najlepsze? Pan Jezus robi tak, że jeśli kawałek serca oddajesz On powiększa Twoje! Wierzę, że po powrocie moje serce będzie większe. Wierzę, że będzie kochało piękniej.
- Ksiądz Roman wysłał daty powrotów!- wykrzykuje Gosia.
Każda z nas pospiesznie sprawdza maila.
Znałam przybliżony termin wylotu. Mimo to 12-tego lipca brzmi jak wyrok.
Siedzimy kilka minut w ciszy. Ściska mnie w żołądku jakby ktoś na niego nadepnął. W głowie przeskakują wspomnienia z Afryki.
-Jeszcze tylko cztery miesiące!- wykrzykuję
-Przecież dopiero co przyjechałyśmy, potwierdza Agnieszka.
Nigdzie czas nie pędził mi tak jak tutaj. Zaczynam nowy tydzień w poniedziałek i nim się obejrzę już jest piątek. Godziny, dni, miesiące, wszystko przemija w zawrotnym tempie.
O dacie powrotu powiedziałam dziewczynkom z sierocińca. Nie wiedzą ile to cztery miesiące. Co chwilę jakiś z młodszych aniołków pyta "wyjeżdżasz jutro?".
Czy będzie mi trudno zostawić Afrykę?
Podejrzewam, że trudniej, niż jestem sobie w stanie wyobrazić. W City of hope spędziłam najpiękniejsze 7 miesięcy w moim życiu. Mam tutaj 50 sióstr, które będą cały czas w moim sercu.
Po tym czasie spędzony na afrykańskiej ziemi wiem jedno. Nie chcę robić nic bez Jezusa! Moja misja jest tak piękna, dlatego, że przechodzą przez nią trzymając Go pod ramię.
Pisałam, że zostałam wynajęta na rok przez Szefa. On zdecydowanie wie co jest dla mnie najlepsze.
Nasza współpraca się nie kończy! Misja była początkiem, a po niej dalej wynajmuję się dla najlepszej Firmy na świecie.
Zostawię w Afryce kawałek mojego serce. Wiecie co jest najlepsze? Pan Jezus robi tak, że jeśli kawałek serca oddajesz On powiększa Twoje! Wierzę, że po powrocie moje serce będzie większe. Wierzę, że będzie kochało piękniej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)